"W Rosji wszystko musi być "balszoje" - wielkie, poteżne, przytłaczajace ogromem. Czy to Moskiewskie budynki czy też góry położone w głębi kontynentu, połacia lasów syberyjskich lub głębiny jezior. Nieprzeciętne są też emocje towarzyszące zaćmieniu słońca i adrenalina na poręczówce przy wejściu na przełęcz "Djełane". Boję się, że to wszystko było fatamorganą, złudzeniem, które rozwieje się jak tylko zamknę oczy. Boję się stracić te bezcenne wspomnienia. Niech mój sen stanie się Twoim snem. Zapraszam do relacji z wyprawy na najwyższą górę Ałtaju - Biełuchę w roku 2008."
Czujski Trakt
Jesteśmy już tysiące kilometrów na wschód od Moskwy, w której spędziliśmy dzień wśród monumentalnych budowli, luksusowych limuzyn, klimatu słynnej ulicy Arbat i oczywiście murów Kremla. Oprócz nas w zdezelowanym busie z popękanymi szybami jadą Rosjanie nieco przytłumieni wypitym wcześniej mocnym alkoholem. Nas też ogarnia zmęczenie. To już trzeci dzień podróży, nieustanny bieg by zdążyć na samolot, pociąg, autobus, by wypełnić niezbędne dokumenty.
Czas się wyspać bowiem już niedługo zjedziemy z osławionego Czujskiego Traktu, drogi M52 łączącej Rosję z Mongolią, ciągnącej się przez 953 kilometry wśród lasów i wzgórz Syberii. Na terenie Republiki Ałtaju asfalt przejdzie w szutr a wyprzedzenie samochodów, zostawiających za sobą mglisty obłok kurzu, stanie się prawdziwą sztuką. Nie to okaże się jednak naszym największym zmartwieniem. 70 kilometrów przed wioską Ust-Koksa pojawi sie posterunek żołnierzy strzegących "przygranicznej zony". Zony do której prowadzi droga przez jeden szlaban i jedną bumagę, której niestety nie posiadamy. Sytuacja stanie się jeszcze bardziej dramatyczna gdy dowiemy się, że czeką nas setki kilometrów powrotu do Górnoałtajska i dziesięciodniowe oczekiwanie na zezwolenie- słowem koniec marzeń o górach Ałtaju.
Tymczasem przejście się wyludnia. Odjeżdża nasz bus zostawiając nas na pastwę nocnego chłodu. Chwilę potem w świetle ostro migoczących gwiazd można zobaczyć namioty rozstawione kilkaset metrów od posterunku, w których piątka Polaków i kilku postawionych w podobnej sytuacji Czechów, czeka na kolejny dzień.
Tiungur i Kuczerla
Wreszcie na miejscu! Przekroczenie przygranicznej zony wymagało zastosowania się do słów "W Rosji swoje odstać i zapłacić trzeba". "Odstać" oznaczało przeczekanie połowy dnia tuż pod oknami posterunku żołnierzy w nieformalnej, kłopotliwej symbiozie. "Zapłacić" objawiło się w postaci kobiety z biura turystycznego, która za odpowiednią, 150 złotową opłatę od osoby, w dwie godziny załatwiła wszystkie niezbędne dokumenty dzięki którym mogliśmy bez przeszkód kontynuować naszą przygodę wsiadając do podstawionych w ramach zapłaty, dwóch samochodów osobowych z legendarną już ładą nivą na czele.
Do sąsiadujących ze sobą wiosek Tiunguru i Kuczerli docieramy tuż przed zachodem słońca. Mocnym akcentem na koniec dnia jest przejazd wiszącym nad rzeką Katuń mostem. Dojeżdżając do rdzawej konstrukcji wyłożonej deskami byliśmy pewni, że to most pieszy. Jak się okazało nasze osobówki przejechały bez problemów, pozbawiając chwiejący się "Golden Gate" kilograma wytrzęsionej rdzy.
Odtąd prowadzi nas zmysł orientacji, wąska, rozmywana przez deszcze ścieżka oraz zapach świerków, sosen i brzóz syberyjskich.
W lasach tajgi.
Trzy dni zajęło nam dotarcie do brzegów jeziora Akiemskiego, malowniczo położonego w sercu najwyższych partii Ałtaju. Monotonia marszu jest jednak obca tym rejonom. Zaskakujące spotkania w syberyjskiej głuszy czy to z żołnierzami odwracającymi uwagę od strzeżonego pola marihuany, czy też poszukiwaczami złota w górskich rzekach pojawiają sie niczym fatamorgany na mapie naszej trasy.
Samo jezioro Akiemskie stanowi jeden z piękniejszych zakątków świata, jaki dane mi było oglądać. Piętrzące się dwu, trzytysięczniki po jego obu stronach i śnieżnobiała ściana Akiemska na wprost, komponują się w całość - niezmąconą, niezakłóconą i do granic urokliwą. Jedynie kilka namiotów, parę drewnianych domów tubylców oraz szereg podobnych jak na Elbrusie "beczek" oznacza, iż w tym miejscu jest baza turystyczna, ostatnia przystań i jedyne miejsce na szlaku gdzie można wydać pieniądze. Wybór jest nieduży - kilka konserw, trochę suchego prowiantu oraz smaczne placuszki -"lepioszki". Na wiecej liczyć nie można, w końcu to nie sklep, ale zwykły dom, którego mieszkańcy chcą sobie dorobić na nielicznych turystach zaglądających w te strony. Najważniejsze jednak, że tutaj kończy się dla nas trekingowa część wyprawy, okraszona zielonym kolorem, a zaczyna walka z kamieniami i lodem. Do Tomskich Stajanek wyruszamy o piątej rano. Od tej pory naszej wędrówce towarzyszy słońce.
Przełęcz "Djełane"
Oddycham ciężko ale jestem zadowolony. To moja nowalijka, pierwszy kontakt z poręczówką, od razu na 150 metrowej ścianie lodu. Pierwsza część podejścia nie szła mi najlepiej. Rosyjska lina nie chciała współpracować. Potrzebowałem czasu aby opanować odpowiednie ruchy gwarantujące w miarę płynną wspinaczkę. Teraz, na szczycie przełęczy, mogę spokojnie spojrzeć na część wczorajszej drogi znikającej za zakrętem. W oddali widać Tomskie Stajanki i część starego lodowca z potężnymi szczelinami. Labirynt lodowych przepaści zawsze robi wrażenie. Niektóre małe jakby dopiero budziły się do życia, inne potężne, bezdenne niczym pułapki bez wyjścia. Z Przełęczy nie widać już czoła pierwszego lodowca, zieleni, ani wkomponowanej w kamienie kapliczki poświęconej alpinistom, którym nie dane było wrócić z krainy śniegu i skał.
Z drugiej strony podejście jest o wiele krótsze a za nim rozprzestrzenia się równie sroga kraina ukrywająca większość pęknięć w lodzie pod warstwą białego puchu. Psychicznie idzie się łatwiej, ale w rzeczywistości jest tu bardziej niebezpiecznie.
Częste skoki przez szczeliny dodają adrenaliny. Przypominają balansowanie pomiędzy dachami gęsto zabudowanych bloków. Dlatego też przy bardziej ryzykownych skokach budujemy stanowiska. Może niepotrzebnie, ale staramy się nadrobić przezornością nasz brak doświadczenia.
Obóz szczytowy
3500 m.n.p.m w kwadracie 20 na 20 metrów skupia się całe życie w okolicy. Kilka namiotów, garstka krzątających się osób. My i Rosjanie. Tutaj przypadkowe osoby nie wchodzą, tylko te, których celem jest królowa Syberii - Biełucha. To wspaniałe uczucie znaleźć się wśród ludzi, dzielących tą samą pasję. Nie trzeba słów - wystarczy spojrzenie by wiedzieć ze oni też kochają góry.
Obóz opuszczamy o godzinie czwartej rano, o wiele później niż Marta, Asia i Adam. Pozostawiając w nim namiot i wszystkie zbędne rzeczy. Spieszymy się, bo prognozy mówią o nadchodzącym froncie którego niechybnym zwiastunem była burza poprzedniego wieczoru. Tymczasem przydałaby się chwila przerwy po ostatnich dwunastogodzinnych marszach. Jeszcze bardziej tęsknimy za piciem Nowy sprzęt zawiódł i wodę musimy gotować na pożyczonym palniku.
Mimo nieustającego pragnienia dobrze nam się idzie. Po kilku godzinach doganiamy naszą trójkę i pierwszy raz możemy spojrzeć na panoramę z grani. Pod nami jest potężna, pionowa ściana Akiemska, którą obeszliśmy wielkim łukiem, wkraczając niechcący na teren Kazachstanu. Znowu zaczyna się wspinacza. Niestety poręczówka, której się tutaj spodziewaliśmy, gdzieś "wyparowała". Czeka nas zakładanie stanowisk. Wkręcamy więc kolejne śruby lodowe i pniemy się do góry. Po godzinie powyżej nas, na lodzie pojawiają się skały. Utrudnia to podchodzenie, bo trzeba kluczyć, a zakładanie stanowisk trwa dłużej. W tym momencie wyprawy boleśnie odbił się na nas brak doświadczenia. Dodatkowo Biełucha nie chciała dać za wygraną. Widocznie duch szamana przekupiony zawieszoną jeszcze w dolinie wstążką nie miał wystarczająco dużo mocy, a być może to my odwracając się za siebie w czasie marszu obudziliśmy niesprzyjające bóstwa poddziemi bowiem Asia przy splocie nieszczęśliwych okoliczności gubi czekan i "małpę". Mimo to wchodzi dalej aż do chwili, która jednoznacznie przekreśla jej szanse na zdobycie szczytu. Jeden z raków łamie się, łącznik wypada, a rak nadaje się do wyrzucenia.
Godzinę później trzeba zarządzić definitywny odwrót. Nie zdobędziemy Biełuchy. Jest zbyt późno. Słońce roztopiło lód - śruby nie trzymają, nadchodzą gęste chmury. Może to front, może nie. Na długo zapamiętam ten pierwszy krok w dół, bolesny, bo z założenia miał nastąpić 150 metrów wyżej, na szczycie Białej Góry. I choć rozsadek podpowiada, ze dobrze zrobiliśmy, część duszy się buntuje, chciałaby jeszcze walczyć. Fakt jest jednak taki, że od tej pory zaczynamy powrót.
Droga do domu.
Pogoda znowu się zmieniła. Wracamy w pełnym słońcu. Wraz z Michałem pragniemy porządnie się napić. Do butelek nabieramy śniegu, który topi się pod wpływem ciepła. To pozwala nam dojść do przełęczy Djełane. Stąd już niedaleko do podstawy lodowca, a stamtąd do Tomskich Stajanek. Kiedy już jesteśmy myślami przy płynących strumieniach, dostajemy ostrzeżenie. W trakcie przekręcania śruby, na szczycie przełęczy, parę metrów pod nami. obrywa się wielki głaz, przetaczając się po poręczówce.
Jeszcze chwile po zdarzeniu stoimy bez ruchu patrząc jak kolejne lawiny kamieni staczające się po miejscu naszego zejścia. To dobra nauczka. Poczekamy do jutra, aż roztopiony śnieg zamarznie. Wówczas zejdziemy w miarę bezpiecznie aż do jeziora Akiemskiego.
Zaćmienie
Szamańscy bogowie tworzą świat. Z mlecznego oceanu powoli wyłaniają się kontynenty, wyspy, niziny i góry. Ku ich zdziwieniu, wyłania się także magiczny puchar ze Słońcem. Artefakt mogący obdarzyć posiadacza nieśmiertelnością. Taka pokusa jest zbyt wielka, nawet dla bogów. Kłótnia jaka wybucha odwraca uwagę od cudownego przedmiotu, do którego niepostrzeżenie zbliża się jeden z nich. Połyka on Słońce lecz w tym samym momencie spada na niego potężny miecz, dzieląc ciało na dwie części. Słońce wypada i od tej pory ogrzewa Ziemie. Pechowy bóg nie dostępuje całkowitego daru nieśmiertelności, jednak odradza się co pewien czas na krótkie chwile. Łatwo to zauważyć. Wówczas bowiem gaśnie Słońce .
Tym razem bóg odrodził się na w dolinie Akiemskiej. Na 2 minuty i 21 sekund przejął panowanie nad krainą w której się znajdowaliśmy. Pierścienowe zaćmienie słońca, którego był sprawcą wprawiło nas w prawdziwy stan hipnozy. W momencie gdy znaleźliśmy się w penumbrze - całkowitym cieniu - przestało liczyć się to, że przesuwa się on z prędkością 1882km/h a jego szerokość wynosi 237 kilometry. Właściwie przestało się liczyć wszystko oprócz magicznego pierścienia. Pięknego w swej prostocie. Urzekającego. Magicznego.
Kolejny raz cykl życia szamańskiego boga dobiegł końca. Promienie zalały polanę i jezioro Akiemskie. I tak jak zapomina się większość spędzonych w życiu dwuminutowych chwil, tak tą zachowamy dla siebie na zawsze. Zaćmienia bowiem nie da się zapomnieć.
U progu szamańskich wierzeń
Do pierwszego sklepu zaopatrzonego w wątpliwej świeżości słodycze i alkohol dotarliśmy trzy dni po zaćmieniu, przedzierając się przez czterotysięczne pasmo, do doliny Kuczerskiej pokonując przełęcz uwięczoną lamaistyczno-szamańskim obem. Łatwo poddać się atmosferze starodawnych wierzeń, patrząc na usypany kopiec kamieni wraz z postawionym w pionie palem symbolizującym drzewo kosmiczne. To przecież dzięki niemu możliwe są podróże szamanów po trzech światach - górnym, środkowym i dolnym zamieszkałych przez dobre jak i złe duchy. Wysilając wyobraźnię zobaczyć można jak pogrążony w transie szaman wystukujący rytmicznie dźwięki na swoim magicznym bębnie odbywa podróż w zaświaty prosząc bogów o opiekę, odprowadzając zmarłe dusze czy zasięgając rady swoich przodków. A może warto by było samemu przeżyć choć namiastkę takiej podróży? Przecież wiszące na tym samym "obie" flagi modlitewne, wypełnione są tekstami buddyjskiej mantry mogącej wprawić w rodzaj transu. Niebieskie, zielone, białe, czerwone - kolory energii, aktywności, pokoju, mądrości i mocy są wrotami do osiągnięcia harmonii ze światem. Jedyną przeszkodą jest nieznajomość obcego dla nas języka. Może właśnie ten fakt sprowadza nas na ziemię pogrążoną już w promieniach zachodzącego słońca. Czas opóścić to miejsce lecz warto zapamiętać je ze wzgędu na harmonijny sposób przenikania się w nim dwuch odrębnych wierzeń. W spokoju i symbiozie istniejących na jednej z wielu Ałtajskich przełęczy.
Jezioro Teleckie.
Gdy opadły już emocje wspinaczki, a nasza przygoda z wysokimi górami Ałtaju dobiegała końca, pojawił się pomysł dwudniowej wycieczki nad zatopione malowniczo pośród dwutysięczników jezioro Teleckie. Idea ta znalazła uznanie nie tylko wśród naszej grupy, ale także Rosjan, współtowarzyszy przejazdu do Górnoałtajska. Do końca nigdy nie będziemy pewni, czy przyłączenie się do nas było wynikiem legendy jeziora, czy stakanków wódki, hojnie polewanej w wynajętym busie. Przemieszczanie się po Rosji z założenia musi przecież dostarczać emocji. Bajkał Ałtaju przyjął nas słoneczną pogodą, kontrastującą z wrakami dużych statków, rdzewiejącymi na nabrzeżu w Artybaszu. W dzisiejszych czasach rozwożeniem turystów po jeziorze zajmują się mniejsze łodzie motorowe, dostarczające adrenaliny szybkości w otoczeniu cudów natury. Nas również skusiła możliwość przepłynięcia piątego co do wielkości jeziora Rosji. Za sto złotych od osoby mieliśmy przyjemność obejrzenia kilku malowniczych wodospadów oraz bajkowych zatok. Miejsc, które wydawać by się mogło, można spotkać jedynie w opisach książek, a jednak istniejących w rzeczywistości.
Post Scriptum
W wyprawie uczestniczyło pięć osób: Asia Moskwa, Marta i Adam Panasik, Łukasz Czabanowski oraz Michał Horożaniecki. Szczególne podziękowania w realizacji naszych rosyjskich marzeń należą się Burmistrzowi i Magistratowi miasta Pyrzyce od początku wspierających nasz wyjazd.
Do zobaczenia na szlaku!
Lukasz Czabanowski
Czujski Trakt
Jesteśmy już tysiące kilometrów na wschód od Moskwy, w której spędziliśmy dzień wśród monumentalnych budowli, luksusowych limuzyn, klimatu słynnej ulicy Arbat i oczywiście murów Kremla. Oprócz nas w zdezelowanym busie z popękanymi szybami jadą Rosjanie nieco przytłumieni wypitym wcześniej mocnym alkoholem. Nas też ogarnia zmęczenie. To już trzeci dzień podróży, nieustanny bieg by zdążyć na samolot, pociąg, autobus, by wypełnić niezbędne dokumenty.
Czas się wyspać bowiem już niedługo zjedziemy z osławionego Czujskiego Traktu, drogi M52 łączącej Rosję z Mongolią, ciągnącej się przez 953 kilometry wśród lasów i wzgórz Syberii. Na terenie Republiki Ałtaju asfalt przejdzie w szutr a wyprzedzenie samochodów, zostawiających za sobą mglisty obłok kurzu, stanie się prawdziwą sztuką. Nie to okaże się jednak naszym największym zmartwieniem. 70 kilometrów przed wioską Ust-Koksa pojawi sie posterunek żołnierzy strzegących "przygranicznej zony". Zony do której prowadzi droga przez jeden szlaban i jedną bumagę, której niestety nie posiadamy. Sytuacja stanie się jeszcze bardziej dramatyczna gdy dowiemy się, że czeką nas setki kilometrów powrotu do Górnoałtajska i dziesięciodniowe oczekiwanie na zezwolenie- słowem koniec marzeń o górach Ałtaju.
Tymczasem przejście się wyludnia. Odjeżdża nasz bus zostawiając nas na pastwę nocnego chłodu. Chwilę potem w świetle ostro migoczących gwiazd można zobaczyć namioty rozstawione kilkaset metrów od posterunku, w których piątka Polaków i kilku postawionych w podobnej sytuacji Czechów, czeka na kolejny dzień.
Tiungur i Kuczerla
Wreszcie na miejscu! Przekroczenie przygranicznej zony wymagało zastosowania się do słów "W Rosji swoje odstać i zapłacić trzeba". "Odstać" oznaczało przeczekanie połowy dnia tuż pod oknami posterunku żołnierzy w nieformalnej, kłopotliwej symbiozie. "Zapłacić" objawiło się w postaci kobiety z biura turystycznego, która za odpowiednią, 150 złotową opłatę od osoby, w dwie godziny załatwiła wszystkie niezbędne dokumenty dzięki którym mogliśmy bez przeszkód kontynuować naszą przygodę wsiadając do podstawionych w ramach zapłaty, dwóch samochodów osobowych z legendarną już ładą nivą na czele.
Do sąsiadujących ze sobą wiosek Tiunguru i Kuczerli docieramy tuż przed zachodem słońca. Mocnym akcentem na koniec dnia jest przejazd wiszącym nad rzeką Katuń mostem. Dojeżdżając do rdzawej konstrukcji wyłożonej deskami byliśmy pewni, że to most pieszy. Jak się okazało nasze osobówki przejechały bez problemów, pozbawiając chwiejący się "Golden Gate" kilograma wytrzęsionej rdzy.
Odtąd prowadzi nas zmysł orientacji, wąska, rozmywana przez deszcze ścieżka oraz zapach świerków, sosen i brzóz syberyjskich.
W lasach tajgi.
Trzy dni zajęło nam dotarcie do brzegów jeziora Akiemskiego, malowniczo położonego w sercu najwyższych partii Ałtaju. Monotonia marszu jest jednak obca tym rejonom. Zaskakujące spotkania w syberyjskiej głuszy czy to z żołnierzami odwracającymi uwagę od strzeżonego pola marihuany, czy też poszukiwaczami złota w górskich rzekach pojawiają sie niczym fatamorgany na mapie naszej trasy.
Samo jezioro Akiemskie stanowi jeden z piękniejszych zakątków świata, jaki dane mi było oglądać. Piętrzące się dwu, trzytysięczniki po jego obu stronach i śnieżnobiała ściana Akiemska na wprost, komponują się w całość - niezmąconą, niezakłóconą i do granic urokliwą. Jedynie kilka namiotów, parę drewnianych domów tubylców oraz szereg podobnych jak na Elbrusie "beczek" oznacza, iż w tym miejscu jest baza turystyczna, ostatnia przystań i jedyne miejsce na szlaku gdzie można wydać pieniądze. Wybór jest nieduży - kilka konserw, trochę suchego prowiantu oraz smaczne placuszki -"lepioszki". Na wiecej liczyć nie można, w końcu to nie sklep, ale zwykły dom, którego mieszkańcy chcą sobie dorobić na nielicznych turystach zaglądających w te strony. Najważniejsze jednak, że tutaj kończy się dla nas trekingowa część wyprawy, okraszona zielonym kolorem, a zaczyna walka z kamieniami i lodem. Do Tomskich Stajanek wyruszamy o piątej rano. Od tej pory naszej wędrówce towarzyszy słońce.
Przełęcz "Djełane"
Oddycham ciężko ale jestem zadowolony. To moja nowalijka, pierwszy kontakt z poręczówką, od razu na 150 metrowej ścianie lodu. Pierwsza część podejścia nie szła mi najlepiej. Rosyjska lina nie chciała współpracować. Potrzebowałem czasu aby opanować odpowiednie ruchy gwarantujące w miarę płynną wspinaczkę. Teraz, na szczycie przełęczy, mogę spokojnie spojrzeć na część wczorajszej drogi znikającej za zakrętem. W oddali widać Tomskie Stajanki i część starego lodowca z potężnymi szczelinami. Labirynt lodowych przepaści zawsze robi wrażenie. Niektóre małe jakby dopiero budziły się do życia, inne potężne, bezdenne niczym pułapki bez wyjścia. Z Przełęczy nie widać już czoła pierwszego lodowca, zieleni, ani wkomponowanej w kamienie kapliczki poświęconej alpinistom, którym nie dane było wrócić z krainy śniegu i skał.
Z drugiej strony podejście jest o wiele krótsze a za nim rozprzestrzenia się równie sroga kraina ukrywająca większość pęknięć w lodzie pod warstwą białego puchu. Psychicznie idzie się łatwiej, ale w rzeczywistości jest tu bardziej niebezpiecznie.
Częste skoki przez szczeliny dodają adrenaliny. Przypominają balansowanie pomiędzy dachami gęsto zabudowanych bloków. Dlatego też przy bardziej ryzykownych skokach budujemy stanowiska. Może niepotrzebnie, ale staramy się nadrobić przezornością nasz brak doświadczenia.
Obóz szczytowy
3500 m.n.p.m w kwadracie 20 na 20 metrów skupia się całe życie w okolicy. Kilka namiotów, garstka krzątających się osób. My i Rosjanie. Tutaj przypadkowe osoby nie wchodzą, tylko te, których celem jest królowa Syberii - Biełucha. To wspaniałe uczucie znaleźć się wśród ludzi, dzielących tą samą pasję. Nie trzeba słów - wystarczy spojrzenie by wiedzieć ze oni też kochają góry.
Obóz opuszczamy o godzinie czwartej rano, o wiele później niż Marta, Asia i Adam. Pozostawiając w nim namiot i wszystkie zbędne rzeczy. Spieszymy się, bo prognozy mówią o nadchodzącym froncie którego niechybnym zwiastunem była burza poprzedniego wieczoru. Tymczasem przydałaby się chwila przerwy po ostatnich dwunastogodzinnych marszach. Jeszcze bardziej tęsknimy za piciem Nowy sprzęt zawiódł i wodę musimy gotować na pożyczonym palniku.
Mimo nieustającego pragnienia dobrze nam się idzie. Po kilku godzinach doganiamy naszą trójkę i pierwszy raz możemy spojrzeć na panoramę z grani. Pod nami jest potężna, pionowa ściana Akiemska, którą obeszliśmy wielkim łukiem, wkraczając niechcący na teren Kazachstanu. Znowu zaczyna się wspinacza. Niestety poręczówka, której się tutaj spodziewaliśmy, gdzieś "wyparowała". Czeka nas zakładanie stanowisk. Wkręcamy więc kolejne śruby lodowe i pniemy się do góry. Po godzinie powyżej nas, na lodzie pojawiają się skały. Utrudnia to podchodzenie, bo trzeba kluczyć, a zakładanie stanowisk trwa dłużej. W tym momencie wyprawy boleśnie odbił się na nas brak doświadczenia. Dodatkowo Biełucha nie chciała dać za wygraną. Widocznie duch szamana przekupiony zawieszoną jeszcze w dolinie wstążką nie miał wystarczająco dużo mocy, a być może to my odwracając się za siebie w czasie marszu obudziliśmy niesprzyjające bóstwa poddziemi bowiem Asia przy splocie nieszczęśliwych okoliczności gubi czekan i "małpę". Mimo to wchodzi dalej aż do chwili, która jednoznacznie przekreśla jej szanse na zdobycie szczytu. Jeden z raków łamie się, łącznik wypada, a rak nadaje się do wyrzucenia.
Godzinę później trzeba zarządzić definitywny odwrót. Nie zdobędziemy Biełuchy. Jest zbyt późno. Słońce roztopiło lód - śruby nie trzymają, nadchodzą gęste chmury. Może to front, może nie. Na długo zapamiętam ten pierwszy krok w dół, bolesny, bo z założenia miał nastąpić 150 metrów wyżej, na szczycie Białej Góry. I choć rozsadek podpowiada, ze dobrze zrobiliśmy, część duszy się buntuje, chciałaby jeszcze walczyć. Fakt jest jednak taki, że od tej pory zaczynamy powrót.
Droga do domu.
Pogoda znowu się zmieniła. Wracamy w pełnym słońcu. Wraz z Michałem pragniemy porządnie się napić. Do butelek nabieramy śniegu, który topi się pod wpływem ciepła. To pozwala nam dojść do przełęczy Djełane. Stąd już niedaleko do podstawy lodowca, a stamtąd do Tomskich Stajanek. Kiedy już jesteśmy myślami przy płynących strumieniach, dostajemy ostrzeżenie. W trakcie przekręcania śruby, na szczycie przełęczy, parę metrów pod nami. obrywa się wielki głaz, przetaczając się po poręczówce.
Jeszcze chwile po zdarzeniu stoimy bez ruchu patrząc jak kolejne lawiny kamieni staczające się po miejscu naszego zejścia. To dobra nauczka. Poczekamy do jutra, aż roztopiony śnieg zamarznie. Wówczas zejdziemy w miarę bezpiecznie aż do jeziora Akiemskiego.
Zaćmienie
Szamańscy bogowie tworzą świat. Z mlecznego oceanu powoli wyłaniają się kontynenty, wyspy, niziny i góry. Ku ich zdziwieniu, wyłania się także magiczny puchar ze Słońcem. Artefakt mogący obdarzyć posiadacza nieśmiertelnością. Taka pokusa jest zbyt wielka, nawet dla bogów. Kłótnia jaka wybucha odwraca uwagę od cudownego przedmiotu, do którego niepostrzeżenie zbliża się jeden z nich. Połyka on Słońce lecz w tym samym momencie spada na niego potężny miecz, dzieląc ciało na dwie części. Słońce wypada i od tej pory ogrzewa Ziemie. Pechowy bóg nie dostępuje całkowitego daru nieśmiertelności, jednak odradza się co pewien czas na krótkie chwile. Łatwo to zauważyć. Wówczas bowiem gaśnie Słońce .
Tym razem bóg odrodził się na w dolinie Akiemskiej. Na 2 minuty i 21 sekund przejął panowanie nad krainą w której się znajdowaliśmy. Pierścienowe zaćmienie słońca, którego był sprawcą wprawiło nas w prawdziwy stan hipnozy. W momencie gdy znaleźliśmy się w penumbrze - całkowitym cieniu - przestało liczyć się to, że przesuwa się on z prędkością 1882km/h a jego szerokość wynosi 237 kilometry. Właściwie przestało się liczyć wszystko oprócz magicznego pierścienia. Pięknego w swej prostocie. Urzekającego. Magicznego.
Kolejny raz cykl życia szamańskiego boga dobiegł końca. Promienie zalały polanę i jezioro Akiemskie. I tak jak zapomina się większość spędzonych w życiu dwuminutowych chwil, tak tą zachowamy dla siebie na zawsze. Zaćmienia bowiem nie da się zapomnieć.
U progu szamańskich wierzeń
Do pierwszego sklepu zaopatrzonego w wątpliwej świeżości słodycze i alkohol dotarliśmy trzy dni po zaćmieniu, przedzierając się przez czterotysięczne pasmo, do doliny Kuczerskiej pokonując przełęcz uwięczoną lamaistyczno-szamańskim obem. Łatwo poddać się atmosferze starodawnych wierzeń, patrząc na usypany kopiec kamieni wraz z postawionym w pionie palem symbolizującym drzewo kosmiczne. To przecież dzięki niemu możliwe są podróże szamanów po trzech światach - górnym, środkowym i dolnym zamieszkałych przez dobre jak i złe duchy. Wysilając wyobraźnię zobaczyć można jak pogrążony w transie szaman wystukujący rytmicznie dźwięki na swoim magicznym bębnie odbywa podróż w zaświaty prosząc bogów o opiekę, odprowadzając zmarłe dusze czy zasięgając rady swoich przodków. A może warto by było samemu przeżyć choć namiastkę takiej podróży? Przecież wiszące na tym samym "obie" flagi modlitewne, wypełnione są tekstami buddyjskiej mantry mogącej wprawić w rodzaj transu. Niebieskie, zielone, białe, czerwone - kolory energii, aktywności, pokoju, mądrości i mocy są wrotami do osiągnięcia harmonii ze światem. Jedyną przeszkodą jest nieznajomość obcego dla nas języka. Może właśnie ten fakt sprowadza nas na ziemię pogrążoną już w promieniach zachodzącego słońca. Czas opóścić to miejsce lecz warto zapamiętać je ze wzgędu na harmonijny sposób przenikania się w nim dwuch odrębnych wierzeń. W spokoju i symbiozie istniejących na jednej z wielu Ałtajskich przełęczy.
Jezioro Teleckie.
Gdy opadły już emocje wspinaczki, a nasza przygoda z wysokimi górami Ałtaju dobiegała końca, pojawił się pomysł dwudniowej wycieczki nad zatopione malowniczo pośród dwutysięczników jezioro Teleckie. Idea ta znalazła uznanie nie tylko wśród naszej grupy, ale także Rosjan, współtowarzyszy przejazdu do Górnoałtajska. Do końca nigdy nie będziemy pewni, czy przyłączenie się do nas było wynikiem legendy jeziora, czy stakanków wódki, hojnie polewanej w wynajętym busie. Przemieszczanie się po Rosji z założenia musi przecież dostarczać emocji. Bajkał Ałtaju przyjął nas słoneczną pogodą, kontrastującą z wrakami dużych statków, rdzewiejącymi na nabrzeżu w Artybaszu. W dzisiejszych czasach rozwożeniem turystów po jeziorze zajmują się mniejsze łodzie motorowe, dostarczające adrenaliny szybkości w otoczeniu cudów natury. Nas również skusiła możliwość przepłynięcia piątego co do wielkości jeziora Rosji. Za sto złotych od osoby mieliśmy przyjemność obejrzenia kilku malowniczych wodospadów oraz bajkowych zatok. Miejsc, które wydawać by się mogło, można spotkać jedynie w opisach książek, a jednak istniejących w rzeczywistości.
Post Scriptum
W wyprawie uczestniczyło pięć osób: Asia Moskwa, Marta i Adam Panasik, Łukasz Czabanowski oraz Michał Horożaniecki. Szczególne podziękowania w realizacji naszych rosyjskich marzeń należą się Burmistrzowi i Magistratowi miasta Pyrzyce od początku wspierających nasz wyjazd.
Do zobaczenia na szlaku!
Lukasz Czabanowski