Ponieważ nie udało mi się podczas mojego pobytu w Lizbonie zaliczyć Cascais, zaległość tą zamierzałam nadrobić w dniu mojego wylotu do Polski. Wstałam o godz. 7.30 i mogłam jedynie pomarzyć, że do 13.00 zdążę tam pojechać, pochodzić i wrócić. Aby tego było mało, zmarnowałam godzinę czasu na poszukiwanie czegoś na obiad do podgrzania w kuchence mikrofalowej. Po znanym mi dyskoncie spożywczym w okolicach hostelu pozostały ziejące pustkami półki. Następny, udało mi się znaleźć jakiś kilometr od hostelu. Zważywszy, że różnica wysokości pomiędzy terenem na którym stał hostel a tym na którym znajdował się rzeczony dyskont była spora, czas dotarcia tam znacznie się wydłużył. U nas Biedronka i inne jej podobne otwierają w tygodniu swoje podwoje
o przyzwoitej godzinie 7.00. W Portugalii jest to godzina 09.00. Zrozumiałam ten fenomen jak obserwowałam dostawcę pieczywa, który próbował zaparkować przed sklepem. Zamiast męczyć się jako dostawca powinien przyjechać do Polski i uczyć kandydatów na prawo jazdy parkowania równoległego tyłem.Ulice Lizbony, przynajmniej w centrum miasta nie są przystosowane do tak dużego natężenia ruchu, o parkowaniu nie wspomnę. Nie mając lepszego pomysłu na to, jak wykorzystać te kilka ostatnich godzin, skierowałam się w kierunku Mostu 25 Kwietnia. Minęłam Museu de Arte Antiga, wstępując po drodze do kawiarenki na moje ostatnie ciasteczko pastéis de Belém. Marsz pod górę Avenida Infante Santo zakończył się przed Basílica da Estrela – neoklasyczną świątynią wykonaną z marmuru, który aż bije po oczach swoją bielą . Naprzeciwko bazyliki znajduje się ogród, do którego niestety nie weszłam. W hostelu zanadto wylewnie pożegnałam się z recepcjonistką. No cóż popłakałam się. Na lotnisku oczekując na otwarcie bramek pooglądałam wystawę plakatów z lat 30‘ i 40' XXw. promujących Portugalię podczas zagranicznych targów. W przyszłym roku kierunek Algarve.