Ojciec i syn - 5000 km do Grecji i z powrotem

Patras | 2012-07-16 | Czytano 1059 razy
6 głosów
to zdjęcie znad Bałtyku - Moje zdjęcia i blogi z podróży i wypraw
to zdjęcie znad Bałtyku

Wybieramy się samochodem do Grecji. Auto ma tyle samo lat, co mój syn - Adam. Szesnaście. Jest na literę F. Francuskie. Obaj są w tym nieźli. Czy podróż się uda i będą tutaj jakieś wpisy? Czy może ilość przygód nas przerośnie i odbierze nam ochotę na dzielenie się wrażeniami? Zobaczymy. Jeśli czytasz to, co tutaj jest, podziel sie komentarzem. Każdym i dotyczącym wszystkiego. Niekoniecznie związanym z tematem wątku. Będzie nam raźniej ze świadomością, że ktoś z nami podróżuje. Jest jeden, główny powód, dla którego podejmujemy to wyzwanie. Ale o tym nieco później. W drogę! :-)

 

17 lipca.
Wyruszamy. Naszym celem jest Patras, najbardziej na północ wysunięte miasto na Peloponezie. 200.000 mieszkańców, miejsce, gdzie znajdują się kości ukrzyżowanego św. Andrzeja, mniej znanego apostoła – brata świętego Piotra.
Podróż rozpoczęła się o 17 lipca o 7.30 w Łodzi. Obsuwa pół godziny nie miała większego znaczenia. Do ostatniej chwili nie wierzyłem, że to się stanie naprawdę. A jednak. Stało się rzeczywistością.
Pierwszy dzień zaplanowaliśmy do Serbii. W najgorszym razie na Węgry. Tu i tu miałem zapisane namiary na nocleg.

tunel w Macedonii - Moje zdjęcia i blogi z podróży i wypraw
tunel w Macedonii
Rozpoczęliśmy niemrawo. Nasza wysłużona, pordzewiała, szesnastolatka miała za sobą już sporo przejść, a ja mnóstwo, w związku z tym, obaw. Na rodzimej, polskiej autostradzie w kierunku Łysej Polany nie przekraczałem 110 km na godzinę. Słyszałem w niej wszystkie wnętrzności. Skrzynia biegów robiła wrażenie, że ma ochotę przylepić się do asfaltu, zawieszenie gruchotało, a silnik zdawał się dygotać z nadmiaru obrotów. Pomimo, że temperatura powietrza – około 12 – 13 stopni – idealnie powinna odpowiadać lagunie - starowince. Wspinając się do przejścia minęliśmy parujące jeszcze auto, które pogubiło się na zakrętach i korek na dwadzieścia minut po wypadku na kolejnym. Któryś z kierowców podsumował w CB radiu: „niektórym, kurna, dają prawa jazdy tylko na proste drogi. Kurna”. Granicę przemknęliśmy około 16. Jeden mostek nad rwącym strumykiem i głos Hołowczyca w dżi-pi-esie:„granica państwa”. Potem półtorej godziny i pizza w przydrożnej knajpce. 4,5 Euro razy dwa - dyszka dla słodkiej kelnereczki popijającej w trakcie rozmowy złocisty napój Słowaków. Nie wiem, jak to się stało, ale znany rajdowiec przeoczył istnienie autostrad w tym kraju. Zaprowadził nas za to w Vysoke Tatry. Sto kilometrów po wąskich, stromych i krętych dróżkach, wiodących nad kilkudziesięciometrowymi przepaściami, okrążających urwiska z barierkami noszącymi co kilka kilometrów ślady pechowych przypadków kierowców, to było przeżycie! Tatry o tej porze roku są chyba najbardziej urokliwymi górami na świecie. Jeśli kiedyś spotkam Krzysztofa, przybiję mu piątkę za wybór trasy.

entuzjastyczny początek podróży - Moje zdjęcia i blogi z podróży i wypraw
entuzjastyczny początek podróży
Trasa po pagórkach kosztowała nas jednak sporą stratę czasu. Na Węgry dotarliśmy już dość poważnie zmęczeni. Pomimo, że jechaliśmy po tamtejszych drogach, a trasa przypominała Matrix, w którym jak nierzeczywiste okazywało się wjeżdżanie z jednej autostrady na drugą, połykanie kolejnych dziesiątek kilometrów i w ostatniej chwili zjeżdżanie po paliwko, Węgry wydały mi się pięknym krajem. Dość zamożnym na pierwszy rzut oka. W porównaniu z dość ubogą Słowacją, na której widzieliśmy sporo obrazków z naszej wsi, i to ze wschodnich jej raczej rejonów, i to z lat 60-tych XX wieku, kraj węgierski jawił się jako dostatni i dumny. Szkoda, że na stacji benzynowej dość mało przystojny Madziar orżnął nas na jakieś 50 złotych korzystając z naszej miernej orientacji dotyczącej kursów forinta i Euro. Zepsuł cały wizerunek. A szkoda, bo to na Węgrzech właśnie okazało się, na co naprawdę stać nasz samochód. Okazji do tego, żeby przekroczyć magiczne, hałaśliwe 110 km/h było mnóstwo, I pomimo, że dość długo opierałem się pokusie przyspieszenia, któraś trzydziestokilometrowa prosta zakopała moje postanowienie głęboko pod poziomem wyobraźni. A niech to – pomyślałem – jak ma się coś złego wydarzyć, to teraz, kiedy assistance może mnie bezpłatnie sprowadzić do mojego ukochanego warsztatu w centrum Łodzi. Docisnąłem. Zrobiło się 115. Hałas coraz większy, ale przyjemność kusiła. Potem 120, 125. Nie wierzyłem własnym uszom. Silnik cichnął. No, to jazdeczka – 130, 135, 140. No, i, dla sprawdzenia – 150. Cichuteńko. Jak przystało na dwulitrową wersję. No, dobra, 140 mi wystarczy. Po cichu. Po wielkiemu cichu. Takie to są te stare samochody. Najlepsze pokazują na końcu.

Podczas rozmowy z wielkoludem Adam surfował po intenecie. - Moje zdjęcia i blogi z podróży i wypraw
Podczas rozmowy z wielkoludem Adam surfował po intenecie.
Zrobiło się późno. Sugestia Adama, żeby przenocować jednak na Węgrzech okazała się prawdziwym głosem rozsądku. Dotarliśmy na kamping mieszczący się 100 kilometrów przed granicą z Serbią około północy. Powitała nas kobiecina, lat około 60, po angielsku ani be, ani me. Pomyślałem – normalne – Węgierka z traumą komunizmu. Dopiero po chwili, kiedy, nie chciała zejść poniżej 10 eurasów, okazało się, że rezyduje tutaj dopiero od 8 lat i jest... Holenderką. Hmm, Holenderka obsługująca kamping dla obcokrajowców bez języka obcego, to złamanie z przemieszczeniem moich stereotypów!
Podczas, kiedy wyłączałem Auto Mapę Adam rozłożył naszą quechuę. Materacyk nadmuchała renóweczka i pierwsza noc z synem pod namiotem stała się faktem.

18 lipca
Zachód słońca w Patras. Z Adamem w tle. - Moje zdjęcia i blogi z podróży i wypraw
Zachód słońca w Patras. Z Adamem w tle.
Nad ranem nasz budzik w komórce obudził co prawda męża Holenderki stacjonującego 100 metrów od naszego namiotu, ale nam nawet nie zdołał unieść powiek. Toteż dzień przywitał nas około 11-tej. Nie pamiętam imienia dżentelmena, ale ten śmigał po angielsku niczym polski maturzysta. Opowiedział mi o swoim życiu i powodach emigracji na Węgry. Były dość nieskomplikowane: „Holandia, panie, jest droga jak cholera. A tu przez 8 lat wybudowałem dom z zabudowaniami i jestem szczęśliwy”. Też bym był. Ludzie walą z internetu, żoneczka trzepie kasę, a człowiek może się oddawać budowaniu. Bajka.

Pierwsze spojrzenie na Morze Śródziemne. Jeszcze z samochodu. - Moje zdjęcia i blogi z podróży i wypraw
Pierwsze spojrzenie na Morze Śródziemne. Jeszcze z samochodu.
Do Serbii wjechaliśmy przez Tompę. Po drugiej stronie czekała Subotića. Ustawiliśmy się w już dość długiej kolejce oczekujących na odprawę, kiedy uczynny Serb z leciwej zastawy, który zatrzymał się za nami podpowiedział, żeby podjechać do bramki dla Unii. Konfederaci mają oddzielną – z trzepaniem bagażników i kontrolami osobistymi. Beznamiętny celnik walnął nam po stempelku i kazał jechać. Zostawiliśmy Turków, Serbów i Macedończyków oczekujących na swoją kolej. Dziwne czasy.

Serbia, to największy kraj na Bałkanach, jaki pozostał po rozpadzie Jugosławii. Już parę metrów po przekroczeniu granicy mogliśmy się o tym naocznie przekonać. Przed nami było około 600 kilometrów. Początkowo przez wsie i małe miasteczka, potem po autostradach. Ulice obfitowały w obrazki żywcem wyjęte z opisów skutków wieloletniej wojny. Smutne, zaniedbane budynki, sypiące się ogrodzenia, sporo starych rowerów i jeszcze starszych samochodów. Po dojechaniu do autostrady szans na przyglądanie się bliżej życiu Serbii nie mieliśmy zbyt wielu. Chociaż nawierzchnia na nich pozostawiała wiele do życzenia, to jednak jazda była dość przyjemna. Trasę wytyczyliśmy przez centrum Belgradu, idąc za radami uczestników forum dla jadących samochodem do Grecji. I byłoby całkiem dobrze gdybyśmy się nie pogubili przy którymś zjeździe. Przez moje gapiostwo straciliśmy dobrą godzinę i nadłożyliśmy kilkadziesiąt kilometrów. Dotarliśmy do centrum Belgradu dzięki punktowi GPS w centrum miasta klikniętemu przeze mnie całkiem przypadkowo, żeby nie wjechać na słynącą z korków obwodnicę miasta. Ów punkt znajdował się na ślepej uliczce, na przystani nad Dunajem. Brzmi być może malowniczo, ale to nie był piękny widok. Stare kutry i statki, przycumowane do sypiących się betonowych nabrzeży, pośrodku upiornej przystani rzecznej wyglądał ponuro. Na wstecznym biegu przejechaliśmy kilkadziesiąt metrów, żeby zatrzymać się i wyznaczyć nową trasę. Pojechaliśmy przez samo centrum miasta. Jadąc ulicami, pośród tramwajów, starych samochodów, dźwięków klaksonów i ludzi przebiegających co chwilę przed maską naszego auta. Pomimo nie sprzyjającej sygnalizacji świetlnej. Szkoda, że nie mieliśmy więcej czasu, żeby pochodzić po tym mieście. Po Belgradzie, słynącym w czasach komuny z zamożności mieszkańców – wyspy szczęśliwości w Europie środkowowschodniej.

Powróciliśmy do szybkiego ruchu po trzech kwadransach „zwiedzania” miasta. Na stacjach benzynowych szukaliśmy miejsc, w których moglibyśmy skorzystać z darmowego wifi. Trafiliśmy na taką. Podczas, kiedy Adam oddawał się surfowaniu po internecie, ja przy kawie uciąłem sobie pogawędkę z pewnym jegomościem. Ubrany na czarno, w glanach i czarnej kamizelce siedział przy stoliku, wysyłając esemesy i sprawdzając w telefonie coś jeszcze. Mierzył niemal dwa metry i ważył więcej niż dwóch największych ochraniarzy w klubie studenckim w Łodzi. Na lewym ramieniu, spod czarnego tiszerta wystawał kolorowy wielki, tatuaż, twarz była poorana wspomnieniami z wielu miejsc, których nie chciałbym poznać. Barwę głosu miał przystającą do wyglądu. Niską i powolną. Pomyślałem sobie, jak niespokojne muszą być tu czasy skoro na stacjach benzynowych zatrudnia się takich ludzi. Pogadaliśmy chwilę o drodze na południe. Doradził nocleg tuż przed granicą z Macedonią. Bo dobre żarcie i tani. Mówił zaskakująco dobrze po angielsku. A kiedy się uśmiechnął mogłem się przekonać, że pod tą olbrzymią powierzchownością kryje się człowiek o być może nie łagodności baranka, ale życzliwy, komunikatywny i godny zaufania. Dopił kawę i wrócił do budynku stacji benzynowej. Po chwili zobaczyłem go odjeżdżającego na potężnym, czarnym czoperze. Więc to jednak nie była ochrona stacji. Ot, zwyczajny motocyklowy samotnik.

Po chwili ruszyliśmy za nim. Nie wiadomo, kiedy przekroczyliśmy dwie granice i zostawiliśmy za sobą Serbię i Macedonię. Jadąc po Macedonii musieliśmy się przeprawić przez naprawdę wysokie góry, kilka tuneli i odcinków wiodących po drogach z ograniczeniem prędkości do 20 km/h. Była noc więc na szczęście niewiele widzieliśmy. Gdybyśmy byli bardziej świadomi pewnie ręce drżałyby na kierownicy. A tak, nie wiadomo kiedy znaleźliśmy się w Grecji. Za nic mając radę wielkoluda, żeby przenocować jeszcze w Serbii. O trzeciej nad ranem, na pierwszej stacji benzynowej spotkaliśmy dwóch greckich policjantów. Schowani za parasolem i kilkoma tujami popijali kawę i palili papierosy. Zapytałem o tani nocleg. Wskazali drogę i obśmiali mnie, kiedy rzuciłem 10 Euro. Trafiliśmy do Polycastro, małej miejscowości, pustej i cichej. Zero ludzi, hotele pozamykane na głucho i tylko psy ganiające tu i ówdzie. Niesieni zapachem dotarliśmy do jedynej, funkcjonującej o tej porze enklawy życia. Piekarni. Tu zastaliśmy właściciela, jego żonę i nastoletnią córkę. Okazał się sympatyczny, pochwalił się swoją firmą, po czym kazał nam jechać za sobą kilkanaście kilometrów. Do hotelu swojego brata. Tam dostaliśmy klucz do pokoju z klimatyzacją, telewizorem i łazienką. Zasnęliśmy około czwartej.

19 lipca
Sen przy delikatnym mruczeniu klimatyzatora zabrał nam sporo czasu. Obudziliśmy się około dziesiątej. 30 Euro uiściliśmy właścicielowi – bratu bliźniakowi piekarza, wymieniając jednocześnie porozumiewawcze uśmiechy z jego matką, pochłoniętą lepieniu kilkuset placków, przypominających nasze pierogi. Mąka rozsypana była na okrągłym stole o średnicy 4 metrów. Na drugim, jeszcze większym, znajdowały się już gotowe do upieczenia kawałki ciasta. W recepcji, w najbardziej eksponowanym miejscu ustawiony był portret założyciela firmy – ojca rodziny. Zmarł kilka miesięcy temu, zostawiając doskonale funkcjonujące przedsięwzięcie i robiącą bardzo pozytywne wrażenie rodzinę.
Znieśliśmy bagaże i przy wtórze świstu paska klinowego odpaliliśmy nasz powóz. Mieliśmy do pokonania około sześćset kilometrów, przemierzając na południe całą kontynentalną Grecję. Wszystkie opłaty za przejazd autostradami nie przekroczyły 10 Euro. Początkowo wahaliśmy się, czy ich nie ominąć, żeby zaoszczędzić trochę grosza. Chwała Bogu, że zarzuciliśmy ten pomysł. Jak się później okazało pokonaliśmy trasę wiodącą przez kilkadziesiąt różnej długości tuneli. Najdłuższy miał ponad 3 kilometry, najkrótszy 200 metrów. Ich mnogość uświadomiła nam, co by było, gdybyśmy starali się jechać przez góry. Pewnie nie pokonalibyśmy tej drogi w 48 godzin, jadąc non stop. Zobaczylibyśmy więcej. Ale to nie leżało w kręgu celów naszej wyprawy.
Była dwudziesta druga, kiedy dotarliśmy do Patry. Zjazd z gór ciągnął się przez jakieś sto kilometrów. Noc zastała nas z brudnymi od uśmierconych insektów szybami. Na zakrętach, przy oślepiających światłach niewiele widzieliśmy. Ale parcie na nocleg nie pozwalało nam zatrzymać się i je usunąć. Zatrzymaliśmy się przed mostem w Patras. Obok nas stało kilkanaście wozów strażackich z zapalonymi światłami. Wracały z akcji dogaszania potężnego pożaru, który wybuchł dzień wcześniej na przedmieściach miasta. Przejazd przez okazały most liczący 3 kilometry, łączący ląd z najbliższym punktem Peloponezu kosztował 13,20 Euro. To najdroższy płatny odcinek drogi, jaki dane nam było pokonać. I przy okazji najkrótszy. Alternatywą była przeprawa promowa za 6 Euro. Ale nie trafiliśmy do przystani. A czas nam nie sprzyjał. Na miejscu czekali już na nas gospodarze domu, w którym mieliśmy zamieszkać.

Godne polecenia

Ciekawe miejsca pobliżu
Planujemy wyruszenie z Kęblin, koło Łodzi 17 lipca 2012 r. Maks o 7.00 i mam nadzieję, że nie później. Pojedziemy 3 dni. Pierwszy nocleg planujemy w Serbii. A jeśli się zmęczymy bardzo, to już na Węgrzech. Zadowoli nas parking, albo stacja benzynowa. Byle było coś do picia i kawałek ziemi, na której legniemy po całym dniu podróży.
Zakwaterowanie
Mamy ze sobą namiot Quechua 3 - osobowy. Kupiliśmy w Decathlonie za 250 zł.
Adresy!
Tu wpiszemy dokładne namiary na miejsca, które zamierzamy odwiedzić.

W pobliżu Patras na MyTravelBlog.pl

w lini prostej: 4.9km
Grecja
w lini prostej: 61.8km
Fado&Zorba
w lini prostej: 97.4km
Słoneczna Grecja
w lini prostej: 97.4km
Blablabla
w lini prostej: 228.9km
GRECJA
w lini prostej: 269.8km
Chalkidiki, Saloniki
w lini prostej: 284.5km
Grecja Krótka podróż z historią w tle
w lini prostej: 360.9km
Balkany
w lini prostej: 398.8km
Moje greckie wakacje...
w lini prostej: 451km
Kreta
w lini prostej: 451km
NA KRETĘ ;)
w lini prostej: 459.1km
Wspaniałe wspomnienia z Krety