Słoneczne wybrzeża, plaże, nowoczesne luksusowe łodzie motorowe cumujące wzdłuż wiekowych kamieniczek, piękne kobiety przechadzające się wąskimi uliczkami. Setki drobnych kawiarenek w cienistych, dających schronienie przed upałem, zakątkach. Zapach melancholijnie płynącego życia, wszystko to otacza mnie i przenika. Podnoszę głowę, spoglądam na pnące się do góry ściany skał i wiem, że tam dopiero swoje prawdziwe oblicze odkrył dla mnie najmłodszy kraj na świecie – Czarnogóra.
Najmłodszy kraj świata
Do tego niewielkiego kraju, niemal dwukrotnie mniejszego od powierzchni województwa Zachodniopomorskiego dotarłem wraz z przyjaciółmi 13 sierpnia 2006 roku, czyli dokładnie w dwa miesiące i dziesięć dni po proklamowaniu przez niego niepodległości. W przeprowadzonym wcześniej 21 maja referendum mieszkańcy kraju opowiedzieli się za odłączeniem od Serbii, co jest po części pochodną upadku dawnej Jugosławii. W trakcie wycieczki wciąż dało się odczuć jak ważne było to wydarzenie dla mieszkańców Serbii i Czarnogóry. W odłączonym rejonie powiewają narodowe flagi, panuje podniosła radosna atmosfera, natomiast w rozmowach z serbskimi studentami można wyczuć smutek i rozgoryczenie. Pogodzeni z odłączeniem Czarnogóry niechętnie wypowiadają się na temat podobnego procesu zachodzącego na terenie Kosowa. Najlepiej ich punkt widzenia oddał rysunek na jednej z fasad Belgradzkiego budynku. Przedstawiony na nim obrys nóg człowieka z odciętą stopą jest symbolem okaleczonej Serbii i nic nie znaczącego według nich, małego państwa Czarnogórskiego.
Mimo niewątpliwych problemów z jakimi boryka się to państwo, ludzie są gościnni i zachęcają do odwiedzenia swojej stolicy – Belgradu. W rozmowach pragnęliby przekonać się na własne oczy, że po bombardowaniach NATO nie ma już prawie śladu. W drodze powrotnej skorzystaliśmy z zaproszenia. Mieliśmy okazję obejrzeć stolicę i przekonać się, że jedynie kilka zniszczonych budynków zachowano jako pomniki niedawnego konfliktu. Zanim jednak do tego doszło ....
Zderzenie z górskimi szlakami
Doskonale logistycznie zaplanowaną przez Martę i Adama z SKPB podróż po Czarnogórskim kraju rozpoczęliśmy wdzierając się na położone tuż przy granicy z Albanią pasmo Komovi. Zaoferowana przez lokalnych pasterzy chatka górska, nie kosztowała nas nic, a stanowiła względne schronienie przed „kiszą” czyli deszczem i wiatrem, który towarzyszył nam podczas pierwszych dni pobytu. Wprawdzie przeciekający dach i ciasnota dawała nam się we znaki, ale przynajmniej poczuliśmy smak rozpoczynającej się przygody. W oczekiwaniu na poprawę pogody zawiązaliśmy znajomość z mieszkającymi w sąsiedniej kolibie: Milicy z jej matką i bratem, zabawnie nazwanym przez rodzinę „Kawasaki”. Nadal jestem pod wrażeniem, jak wesołe życie można prowadzić w tak trudnych i wydawałoby się pozbawionych wszelkiej wygody warunkach.. Wreszcie pogoda się zmienia, wyszło słońce a my mogliśmy nadrobić górskie zaległości.
Dzień za dniem pokonywaliśmy górskie granie i zdobywaliśmy kolejne szczyty. Najpierw wchodzimy na najwyższy punkt pasma Komovi – Kom Kucki (2487m), kolejnego dnia Kom Vasojevicki (2461m). Wspaniałe widoki najlepiej oddają słowa Michała: „Nade mną już tylko niebo..”. Niektórzy z nas pierwszy raz są tak wysoko, niewątpliwe przeżywając podwójnie chwile euforii ze zdobycia szczytu. Dla nich należą się szczególne gratulacje, ponieważ wejścia nie należały do najłatwiejszych.
Tymczasem opuszczamy gościnne Komovi i wracamy kilka kilometrów by wypić pierwsze piwo - „Niksicko”. Napój smakuje fenomenalnie, szczególnie w obliczu żaru lejącego się z nieba i perspektywy kilkugodzinnego marszu. Każda chwila musi jednak dobiec końca. Chwytamy plecaki i wyruszamy na odkrycie Bjelasiki, przywodzącej na myśl polskie Bieszczady. Przemierzając tą krainę systematycznie wchodzimy i schodzimy z połonin. Czuję się trochę jak na statku unoszonym przez wodę, za każdym razem gdy jestem na szczycie fali moim oczom ukazują się odległe , zielone od soczystej trawy zakątki kraju. Gdy fala opada jestem już w dolinie, otoczony przez wzgórza, widząc tylko wijącą się ścieżkę, wskazującą kierunek marszu. Tak mijają kolejne dni, urozmaicane dodatkowo przez uciekające spod nóg roje szarańczy, wielkich podobnych do pasikoników stworzeń oraz wieczory, podczas których rozpalamy ognisko i zasiadamy wokół niego patrząc się w trzaskający ogień. To zawsze najpiękniejsze chwile spędzone w górach i nie ma chyba podróżnika, który by ich nie lubił.
Bjelasice żegnamy na szczycie najwyższej góry tego pasma, noszącej nazwę Crna Glva (2137m), tam kończy się nasza sielanka, ponieważ przenosimy się w rejony perły Montenegro, miejsca niepowtarzalnego pod względem uroku - w góry Durmitoru.
Docierając do Zabjaka, miejscowości będącej bramą do parku narodowego, zmieniamy swoje nastawienie, na bardziej bojowe. Góry, w które wchodzimy mają charakter tatrzański, więc należy się odpowiednio przygotować. Uzupełniamy zapasy, a do naszej ekipy dołączają Tomek i Weronika wspierając nas swoim poczuciem humoru i rozwagą w trakcie następnych dni. Zanim rozbijemy namioty w samym sercu gór na polanie Lokvice otoczonej niezliczoną ilością dwutysięczników, podziwiamy szczyty pasma Meded (Niedźwiedzia) malowniczo odbijające się od tafli czarnego jeziora (Crno jezero). To miejsce, choć niewątpliwie malownicze, traci część swojej magii ze względu na liczne rzesze turystów. Cieszy więc fakt, iż „śpiące góry” wpisano w 1980 roku na listę światowego dziedzictwa UNESCO, by zapobiec ich dalszej dewastacji.
W Durmitorze czas zwalnia a życie staje się prostsze. Codziennie staramy się doświadczać radości ze zdobycia kolejnych szczytów, by móc podziwiać tę krainę z coraz to nowej perspektywy. Jest w tym trochę szaleństwa, bo z każdą górą i każdym widokiem pragnie się zobaczyć więcej, utrwalić widziany obraz, tak by w przyszłości móc go sobie przypomnieć z każdym szczegółem. Na szczycie Czarnogóry, w najwyższym jej punkcie nazwanym Bobotov Kuk (2523m) jesteśmy świadkami niesamowitego zdarzenia. Oto 82- letni człowiek, powoli, mozolnie, krok za krokiem wspiął się na szczyt i usiadł na kamieniu obok nas. Oddychał ciężko lecz na jego twarzy rysował się ledwo dostrzegalny, lecz jakże prawdziwy uśmiech. Wszedł mimo tego, że był już tutaj kilkakrotnie, wszedł, mimo że kosztowało go to wiele wysiłku, wszedł, a przecież nie musiał. Tak wielka jest magia gór. Tego samego dnia rezygnujemy z utartych szlaków i skręcamy w kierunku drugiego co do wysokości „Bezimeni Vrh”. Zamkniętym szlakiem docieramy do miejsca, skąd widać ludzi zdobywających Bobotov Kuk, czy też „Bobofrut”, jak żartobliwie wpisali Polacy do księgi pamiątkowej na jego szczycie. Chwila na podziwianie mija błyskawicznie, a przecież to nie koniec atrakcji. Jest miejsce w Durmitorze, które opiera się żarowi płynącemu z nieba, goszcząc wędrowca chłodem. Ta oaza to jaskinia lodowa. Surrealistyczna perełka przyrody. Gdy na zewnątrz temperatura sięga 30 stopni, wewnątrz natura opiekuje się miastem lodowych stalagmitów żyjących w echu kropli spadających z wnętrza Oblej Glavy.
Za przenikającym chłodem jaskini zatęsknimy jeszcze nie raz w czasie kolejnych dni, kiedy to wspinamy się na Małego i Dużego Niedźwiedzia (Maili Medjed – 2287m Veliki Medjed 2287m). W czasie podejścia nie natrafiamy na opisywane w przewodniku Agnieszki Szymańskiej „Czarnogóra” łańcuchy ani inne zabezpieczenia, przynajmniej nie w stopniu jaki mógłby sugerować opis. To co się zgadza natomiast w stu procentach to opis otaczającego piękna....
Opuszczając Durmitor jesteśmy świadkami zjawiska zwanego „Widmo Brockenu”. To nieczęsto spotykany fenomen przyrody polegający na powstaniu świetlistej poświaty wokół cienia osoby znajdującej się na granicy słońce – obserwator – chmury. Po raz pierwszy zjawisko widma opisał Johann Esaias Silberschlag w 1780r obserwując je ze szczytu Brocken w górach Harz, skąd również wzięła się nazwa. Wśród alpinistów istnieje przesąd, iż zobaczenie widma po raz pierwszy oznacza śmierć w górach, po raz trzeci szczęśliwe powroty do domu. Pozostaje mi wyłącznie oczekiwanie na kolejne dwie okazje, kiedy będę mógł je ujrzeć.
W objęciach Tary
To co liczy się dla podróżnika najbardziej to droga. Urasta ona w jego oczach do symbolu. Z drogą wędrowiec się utożsamia, staje się ona zarazem środkiem jak i celem. Ona go karmi, chroni, zapoznaje z przygodą. Jeżeli dodatkowo wiedzie stromymi serpentynami wzdłuż turkusowego jeziora Pivsko i poprzecinana jest dziesiątkami tuneli zamienia się w obraz o charakterze duchowym. I chyba tylko bałkańska muzyka z jej żywiołowością może dorównać bogactwu barw oraz kształtów walczących o ten skrawek raju. Jezioro Pivsko to sztuczny zbiornik wodny położony w głębokim korycie rzeki o tej samej nazwie. Utworzenie jego możliwe było dzięki wybudowaniu jednej z największych w Europie tamy, o wysokości 220 metrów.
Około południa docieramy do Scjepan Polje, miejsca naszego spotkania z Tarą. Chcemy przywitać się z tą rzeką, która swoją mozolną wielowiekową pracą wyżłobiła w górach Durmitoru największy kanion w Europie, a jeżeli wierzyć zapewnieniom miejscowej ludności drugi pod względem wysokości na Świecie (zaraz po Colorado w Arizonie). O potędze tego tworu natury świadczy liczba 1300 określająca liczbę metrów wysokości w najgłębszym miejscu kanionu.
Nad brzeg rzeki dojeżdżamy terenowym busem wynajętym w ramach spływu. Żadnego dłuższego przygotowania nie ma, jedynie krótka odprawa. Jak krzyknę „left” wiosłują osoby siedzące po lewej stronie pontonu, „right” po prawej, „both” oznacza, że wiosłują wszyscy. Więcej informacji nie potrzeba, jest sierpień, najniższy stan wody w Tarze a więc rzeka nie jest aż tak niebezpieczna. „Co innego w maju” – opowiada przydzielony do naszego pontonu ratownik-przewodnik – „wtedy wody są spienione a spływ prawdziwie ekstremalny”. Mierzymy się z Tarą dobre pięć godzin pokonując zakola i kolejne kaskady na swojej drodze, od czasu do czasu przerywając spływ aby oglądać wodospady wtopione w zielony krajobraz, bądź ochłodzić się w wodzie. Mimo wszystko pozostaje nam pewien niedosyt. Niewątpliwie wolelibyśmy tutaj przyjechać parę miesięcy wcześniej, by przeżyć większe emocje. Chyba wyczuwa to nasz przewodnik, gdyż na zakończenie wzbudza w nas podziw skacząc do wody z piętnastometrowego mostu. Coś kusi, żeby tak też spróbować, coś podpowiada i nęci. Rozsądek bierze jednak górę. W końcu trzeba jeszcze zobaczyć inne rejony Czarnogóry.
Na Tarze jest kilka mostów, jednak tylko jeden wywołuje przyspieszone bicie serca – most Đurđevicia. Położona 14 km na wschód od Zabjaka konstrukcja, została zaprojektowana i wybudowana w ciągu trzech lat (1937-1940). Głównym inżynierem był Mijat Trojanović. Most ma kształt podkowy o długości 365 mertów i wsparty jest na pięciu łukach. Najbardziej niezwykła jest wysokość – 172 metry potrafią zrobić wrażenie zarówno na pieszym jak i kierowcy pojazdem zmierzającym na drugą stronę rzeki.
Mijamy architektoniczny cud i udajemy się do monasetru Ostrog. Znaczenie tego miejsca jest porównywalne z rangą klasztoru na Jasnej Górze. Tuż po przekroczeniu półokrągłej bramy wchodzimy w świat pielgrzymów, modlitw, skupienia, duchowego nawrócenia, kontemplacji i zadumy. Nikt tutaj nie krzyczy, nie rozmawia głośno – ten świat zostaje u stóp klasztoru i to dosłownie, gdyż cały kompleks wykuty jest w litej skale. Patrząc na Ostrog z pewnej odległości ma się wrażenie iż zawieszony jest on na niewidzialnej nici pośrodku pionowej skały. Ciężki musiał być los pracowników nadzorowanych przez biskupa Hercegowiny - Vasilija, założyciela klasztoru. Wysiłek jednak opłacił się, bo monaster prezentuje się okazale, a relikwie Vasilja, uznano w kilka lat po śmierci w 1671 roku za świętego i zostały złożone w klasztornej jaskini.
Wraz z setką innych pielgrzymów kładziemy się na szerokim tarasie wprost na kamiennej posadzce. Chcemy spędzić noc tak jak chrześcijanie, prawosławni i muzułmanie dla których miejsce w którym jesteśmy stanowi rzadko spotykany w dzisiejszych czasach punkt, w którym skrzyżowanie się religii nie powoduje konfliktów lecz sprzyja medytacji. Ostrog jest tym bardziej potrzebny krajowi takiemu jak Czarnogóra, pragnącego zachować swoją prawosławną odrębność religijną w otoczeniu chrześcijańskiej Chorwacji i islamskiej Albanii. Chłodne powiewy wiatru oznaczają zbliżającą się noc. Milkną szeptem wypowiadane modlitwy, ustaje ruch, ludzie pogrążają się we śnie otoczeni czarem Montenegro.
Wybrzeże
Herceg Novi, Kotor, Budva, Bar, Ulcinij stanowią przykład miast bez których ludzie zamieszkujący Czarnogórę nie wyobrażają sobie swojego państwa. Ich przywiązanie do wybrzeża będącego granicą pomiędzy Adriatykiem a Bałkańskim lądem jest wręcz wtopione w kulturę i życie. Nic dziwnego skoro linia brzegowa stanowi naturalne miejsce sprzyjające osiedlaniu się oraz rozwojowi. Na wybrzeżu mieszka także znaczna część spośród 650 tysięcy obywateli tego kraju.
Z trzech odwiedzonych przez nas miast największe wrażenie robi Kotor. Spacerując wąskimi uliczkami, zaułkami, podwórzami, małymi placami, brukowanymi przesmykami, labiryntem schodów i przejść, w otoczeniu średniowiecznych trzypiętrowych kamieniczek połączonych nierzadko siecią sznurków, na której mieszkańcy suszą pranie przenosimy się w czasy świetności miasta przypadające na okres od XV do XVIII wieku. Jest to czas panowania Wenecji na tych terenach. Wrażenie podróży w czasie potęgują fortyfikacje z 525 roku wspinające się na przylegające do starego miasta klify Orjenu oraz masywu Lovćen, na które można się wspiąć by z góry podziwiać najbardziej wysunięte na południe fiordy Europejskie – Boke Kotorską. Dużo można opowiadać o Kotorze o jego nowoczesnym porcie goszczącym najbardziej ekskluzywne łodzie motorowe, o ludziach tam żyjących, o historii tego nie oszczędzanego przez historię ani trzęsienia ziemi miejsca, jednak najlepiej samemu tam pojechać, usiąść w jednej z dziesiątek kawiarenek na starym mieście i popijając winem owoce morza oddać się urokowi miasta.
Ciężko sobie wyobrazić, że kilkukrotnie niszczone stare miasto mogłoby zostać zapomniane tak jak ruiny wiekowego Baru, którego początków nie pamiętają nawet rosnące obok, szacowane na dwa tysiące lat drzewa oliwkowe. Upadek śródziemnomorskiego Baru przypada na XIX i XX wiek, od momentu wyzwolenia miasta spod rządów Tureckich. Ludność przenosi się w nowe dzielnice miasta, bliżej wybrzeża. Na znaczeniu tracą kopalnie znajdujące się w regionie. Najdotkliwszym ciosem jest jednak trzęsienie ziemi z roku 1979 roku dopełniające zniszczenia Starego Baru. Jest jednak nadzieja. Nowa karta historii dla tego zakątka może być napisana już niedługo. Istnieją plany stopniowej odbudowy wszystkich zabytków – kościoła pod wezwaniem św. Nicola, św. Jana, Pałacu, św. Katarzyny cytadeli, akweduktu, łaźni tureckich, pałacu episkopatów i wielu innych. Wówczas pojawią się liczne rzesze turystów, kawiarenki, restauracje, sklepy i sklepiki a Stary Bar odzyska swój dawny urok.
Pomiędzy Kotorem a Barem położone jest miasto Budva. Mimo ciekawych nadmorskich fortyfikacji nie ma tu tego magicznego czegoś, co nazywamy „atmosferą miejsca”. O wiele ciekawiej prezentuje się malutka wysepka do której dojechać można miejskim autobusem. W 1950 roku mieszkańcy tej małej wysepki zostali wysiedleni a budynki 15-wiecznej osady zamienione zostały na hotel, wybudowano także nasyp łączący wyspę z lądem. Od tego momentu czterogwiazdkowy hotel na wyspie Świętego Stefana (Sveti Stefan) stał się ulubionym miejscem wypoczynku światowych gwiazd. Popijając lokalne wino Vraniac bądź winogronową lozę, gościli tutaj między innymi: Sofia Loren, Kirk Douglas, Sylvester Stalone i Claudia Schiffer. Jedynym minusem może być cena pobytu – najtańszy nocleg kosztuje bowiem 120 euro.
„W chwili powstawania naszej planety najpiękniejsze połączenie ziemi z morzem przypadło wybrzeżu Czarnogóry” – tak opisuje państwo Lord Bayron i trzeba mu przyznać rację. Mimo iż państwo nie jest duże potrafi zauroczyć. W miarę poznawania kraju odkrywamy dwa jego oblicza – życie w górach i życie na wybrzeżu. Z pewnością Czarnogóra to kraj kontrastów, o bogatej kulturze i wielowiekowej historii przesiąkniętej elementami Rzymskimi, Weneckimi, Serbskimi, Tureckimi. To właśnie ten misz-masz powoduje zainteresowanie, wzbudza niecierpliwość i dociekliwość podróżnika zwiedzającego Czarnogórę. A wszystko to w otoczeniu potężnych gór Dynarskich...
Łukasz Czabanowski
Najmłodszy kraj świata
Do tego niewielkiego kraju, niemal dwukrotnie mniejszego od powierzchni województwa Zachodniopomorskiego dotarłem wraz z przyjaciółmi 13 sierpnia 2006 roku, czyli dokładnie w dwa miesiące i dziesięć dni po proklamowaniu przez niego niepodległości. W przeprowadzonym wcześniej 21 maja referendum mieszkańcy kraju opowiedzieli się za odłączeniem od Serbii, co jest po części pochodną upadku dawnej Jugosławii. W trakcie wycieczki wciąż dało się odczuć jak ważne było to wydarzenie dla mieszkańców Serbii i Czarnogóry. W odłączonym rejonie powiewają narodowe flagi, panuje podniosła radosna atmosfera, natomiast w rozmowach z serbskimi studentami można wyczuć smutek i rozgoryczenie. Pogodzeni z odłączeniem Czarnogóry niechętnie wypowiadają się na temat podobnego procesu zachodzącego na terenie Kosowa. Najlepiej ich punkt widzenia oddał rysunek na jednej z fasad Belgradzkiego budynku. Przedstawiony na nim obrys nóg człowieka z odciętą stopą jest symbolem okaleczonej Serbii i nic nie znaczącego według nich, małego państwa Czarnogórskiego.
Mimo niewątpliwych problemów z jakimi boryka się to państwo, ludzie są gościnni i zachęcają do odwiedzenia swojej stolicy – Belgradu. W rozmowach pragnęliby przekonać się na własne oczy, że po bombardowaniach NATO nie ma już prawie śladu. W drodze powrotnej skorzystaliśmy z zaproszenia. Mieliśmy okazję obejrzeć stolicę i przekonać się, że jedynie kilka zniszczonych budynków zachowano jako pomniki niedawnego konfliktu. Zanim jednak do tego doszło ....
Zderzenie z górskimi szlakami
Doskonale logistycznie zaplanowaną przez Martę i Adama z SKPB podróż po Czarnogórskim kraju rozpoczęliśmy wdzierając się na położone tuż przy granicy z Albanią pasmo Komovi. Zaoferowana przez lokalnych pasterzy chatka górska, nie kosztowała nas nic, a stanowiła względne schronienie przed „kiszą” czyli deszczem i wiatrem, który towarzyszył nam podczas pierwszych dni pobytu. Wprawdzie przeciekający dach i ciasnota dawała nam się we znaki, ale przynajmniej poczuliśmy smak rozpoczynającej się przygody. W oczekiwaniu na poprawę pogody zawiązaliśmy znajomość z mieszkającymi w sąsiedniej kolibie: Milicy z jej matką i bratem, zabawnie nazwanym przez rodzinę „Kawasaki”. Nadal jestem pod wrażeniem, jak wesołe życie można prowadzić w tak trudnych i wydawałoby się pozbawionych wszelkiej wygody warunkach.. Wreszcie pogoda się zmienia, wyszło słońce a my mogliśmy nadrobić górskie zaległości.
Dzień za dniem pokonywaliśmy górskie granie i zdobywaliśmy kolejne szczyty. Najpierw wchodzimy na najwyższy punkt pasma Komovi – Kom Kucki (2487m), kolejnego dnia Kom Vasojevicki (2461m). Wspaniałe widoki najlepiej oddają słowa Michała: „Nade mną już tylko niebo..”. Niektórzy z nas pierwszy raz są tak wysoko, niewątpliwe przeżywając podwójnie chwile euforii ze zdobycia szczytu. Dla nich należą się szczególne gratulacje, ponieważ wejścia nie należały do najłatwiejszych.
Tymczasem opuszczamy gościnne Komovi i wracamy kilka kilometrów by wypić pierwsze piwo - „Niksicko”. Napój smakuje fenomenalnie, szczególnie w obliczu żaru lejącego się z nieba i perspektywy kilkugodzinnego marszu. Każda chwila musi jednak dobiec końca. Chwytamy plecaki i wyruszamy na odkrycie Bjelasiki, przywodzącej na myśl polskie Bieszczady. Przemierzając tą krainę systematycznie wchodzimy i schodzimy z połonin. Czuję się trochę jak na statku unoszonym przez wodę, za każdym razem gdy jestem na szczycie fali moim oczom ukazują się odległe , zielone od soczystej trawy zakątki kraju. Gdy fala opada jestem już w dolinie, otoczony przez wzgórza, widząc tylko wijącą się ścieżkę, wskazującą kierunek marszu. Tak mijają kolejne dni, urozmaicane dodatkowo przez uciekające spod nóg roje szarańczy, wielkich podobnych do pasikoników stworzeń oraz wieczory, podczas których rozpalamy ognisko i zasiadamy wokół niego patrząc się w trzaskający ogień. To zawsze najpiękniejsze chwile spędzone w górach i nie ma chyba podróżnika, który by ich nie lubił.
Bjelasice żegnamy na szczycie najwyższej góry tego pasma, noszącej nazwę Crna Glva (2137m), tam kończy się nasza sielanka, ponieważ przenosimy się w rejony perły Montenegro, miejsca niepowtarzalnego pod względem uroku - w góry Durmitoru.
Docierając do Zabjaka, miejscowości będącej bramą do parku narodowego, zmieniamy swoje nastawienie, na bardziej bojowe. Góry, w które wchodzimy mają charakter tatrzański, więc należy się odpowiednio przygotować. Uzupełniamy zapasy, a do naszej ekipy dołączają Tomek i Weronika wspierając nas swoim poczuciem humoru i rozwagą w trakcie następnych dni. Zanim rozbijemy namioty w samym sercu gór na polanie Lokvice otoczonej niezliczoną ilością dwutysięczników, podziwiamy szczyty pasma Meded (Niedźwiedzia) malowniczo odbijające się od tafli czarnego jeziora (Crno jezero). To miejsce, choć niewątpliwie malownicze, traci część swojej magii ze względu na liczne rzesze turystów. Cieszy więc fakt, iż „śpiące góry” wpisano w 1980 roku na listę światowego dziedzictwa UNESCO, by zapobiec ich dalszej dewastacji.
W Durmitorze czas zwalnia a życie staje się prostsze. Codziennie staramy się doświadczać radości ze zdobycia kolejnych szczytów, by móc podziwiać tę krainę z coraz to nowej perspektywy. Jest w tym trochę szaleństwa, bo z każdą górą i każdym widokiem pragnie się zobaczyć więcej, utrwalić widziany obraz, tak by w przyszłości móc go sobie przypomnieć z każdym szczegółem. Na szczycie Czarnogóry, w najwyższym jej punkcie nazwanym Bobotov Kuk (2523m) jesteśmy świadkami niesamowitego zdarzenia. Oto 82- letni człowiek, powoli, mozolnie, krok za krokiem wspiął się na szczyt i usiadł na kamieniu obok nas. Oddychał ciężko lecz na jego twarzy rysował się ledwo dostrzegalny, lecz jakże prawdziwy uśmiech. Wszedł mimo tego, że był już tutaj kilkakrotnie, wszedł, mimo że kosztowało go to wiele wysiłku, wszedł, a przecież nie musiał. Tak wielka jest magia gór. Tego samego dnia rezygnujemy z utartych szlaków i skręcamy w kierunku drugiego co do wysokości „Bezimeni Vrh”. Zamkniętym szlakiem docieramy do miejsca, skąd widać ludzi zdobywających Bobotov Kuk, czy też „Bobofrut”, jak żartobliwie wpisali Polacy do księgi pamiątkowej na jego szczycie. Chwila na podziwianie mija błyskawicznie, a przecież to nie koniec atrakcji. Jest miejsce w Durmitorze, które opiera się żarowi płynącemu z nieba, goszcząc wędrowca chłodem. Ta oaza to jaskinia lodowa. Surrealistyczna perełka przyrody. Gdy na zewnątrz temperatura sięga 30 stopni, wewnątrz natura opiekuje się miastem lodowych stalagmitów żyjących w echu kropli spadających z wnętrza Oblej Glavy.
Za przenikającym chłodem jaskini zatęsknimy jeszcze nie raz w czasie kolejnych dni, kiedy to wspinamy się na Małego i Dużego Niedźwiedzia (Maili Medjed – 2287m Veliki Medjed 2287m). W czasie podejścia nie natrafiamy na opisywane w przewodniku Agnieszki Szymańskiej „Czarnogóra” łańcuchy ani inne zabezpieczenia, przynajmniej nie w stopniu jaki mógłby sugerować opis. To co się zgadza natomiast w stu procentach to opis otaczającego piękna....
Opuszczając Durmitor jesteśmy świadkami zjawiska zwanego „Widmo Brockenu”. To nieczęsto spotykany fenomen przyrody polegający na powstaniu świetlistej poświaty wokół cienia osoby znajdującej się na granicy słońce – obserwator – chmury. Po raz pierwszy zjawisko widma opisał Johann Esaias Silberschlag w 1780r obserwując je ze szczytu Brocken w górach Harz, skąd również wzięła się nazwa. Wśród alpinistów istnieje przesąd, iż zobaczenie widma po raz pierwszy oznacza śmierć w górach, po raz trzeci szczęśliwe powroty do domu. Pozostaje mi wyłącznie oczekiwanie na kolejne dwie okazje, kiedy będę mógł je ujrzeć.
W objęciach Tary
To co liczy się dla podróżnika najbardziej to droga. Urasta ona w jego oczach do symbolu. Z drogą wędrowiec się utożsamia, staje się ona zarazem środkiem jak i celem. Ona go karmi, chroni, zapoznaje z przygodą. Jeżeli dodatkowo wiedzie stromymi serpentynami wzdłuż turkusowego jeziora Pivsko i poprzecinana jest dziesiątkami tuneli zamienia się w obraz o charakterze duchowym. I chyba tylko bałkańska muzyka z jej żywiołowością może dorównać bogactwu barw oraz kształtów walczących o ten skrawek raju. Jezioro Pivsko to sztuczny zbiornik wodny położony w głębokim korycie rzeki o tej samej nazwie. Utworzenie jego możliwe było dzięki wybudowaniu jednej z największych w Europie tamy, o wysokości 220 metrów.
Około południa docieramy do Scjepan Polje, miejsca naszego spotkania z Tarą. Chcemy przywitać się z tą rzeką, która swoją mozolną wielowiekową pracą wyżłobiła w górach Durmitoru największy kanion w Europie, a jeżeli wierzyć zapewnieniom miejscowej ludności drugi pod względem wysokości na Świecie (zaraz po Colorado w Arizonie). O potędze tego tworu natury świadczy liczba 1300 określająca liczbę metrów wysokości w najgłębszym miejscu kanionu.
Nad brzeg rzeki dojeżdżamy terenowym busem wynajętym w ramach spływu. Żadnego dłuższego przygotowania nie ma, jedynie krótka odprawa. Jak krzyknę „left” wiosłują osoby siedzące po lewej stronie pontonu, „right” po prawej, „both” oznacza, że wiosłują wszyscy. Więcej informacji nie potrzeba, jest sierpień, najniższy stan wody w Tarze a więc rzeka nie jest aż tak niebezpieczna. „Co innego w maju” – opowiada przydzielony do naszego pontonu ratownik-przewodnik – „wtedy wody są spienione a spływ prawdziwie ekstremalny”. Mierzymy się z Tarą dobre pięć godzin pokonując zakola i kolejne kaskady na swojej drodze, od czasu do czasu przerywając spływ aby oglądać wodospady wtopione w zielony krajobraz, bądź ochłodzić się w wodzie. Mimo wszystko pozostaje nam pewien niedosyt. Niewątpliwie wolelibyśmy tutaj przyjechać parę miesięcy wcześniej, by przeżyć większe emocje. Chyba wyczuwa to nasz przewodnik, gdyż na zakończenie wzbudza w nas podziw skacząc do wody z piętnastometrowego mostu. Coś kusi, żeby tak też spróbować, coś podpowiada i nęci. Rozsądek bierze jednak górę. W końcu trzeba jeszcze zobaczyć inne rejony Czarnogóry.
Na Tarze jest kilka mostów, jednak tylko jeden wywołuje przyspieszone bicie serca – most Đurđevicia. Położona 14 km na wschód od Zabjaka konstrukcja, została zaprojektowana i wybudowana w ciągu trzech lat (1937-1940). Głównym inżynierem był Mijat Trojanović. Most ma kształt podkowy o długości 365 mertów i wsparty jest na pięciu łukach. Najbardziej niezwykła jest wysokość – 172 metry potrafią zrobić wrażenie zarówno na pieszym jak i kierowcy pojazdem zmierzającym na drugą stronę rzeki.
Mijamy architektoniczny cud i udajemy się do monasetru Ostrog. Znaczenie tego miejsca jest porównywalne z rangą klasztoru na Jasnej Górze. Tuż po przekroczeniu półokrągłej bramy wchodzimy w świat pielgrzymów, modlitw, skupienia, duchowego nawrócenia, kontemplacji i zadumy. Nikt tutaj nie krzyczy, nie rozmawia głośno – ten świat zostaje u stóp klasztoru i to dosłownie, gdyż cały kompleks wykuty jest w litej skale. Patrząc na Ostrog z pewnej odległości ma się wrażenie iż zawieszony jest on na niewidzialnej nici pośrodku pionowej skały. Ciężki musiał być los pracowników nadzorowanych przez biskupa Hercegowiny - Vasilija, założyciela klasztoru. Wysiłek jednak opłacił się, bo monaster prezentuje się okazale, a relikwie Vasilja, uznano w kilka lat po śmierci w 1671 roku za świętego i zostały złożone w klasztornej jaskini.
Wraz z setką innych pielgrzymów kładziemy się na szerokim tarasie wprost na kamiennej posadzce. Chcemy spędzić noc tak jak chrześcijanie, prawosławni i muzułmanie dla których miejsce w którym jesteśmy stanowi rzadko spotykany w dzisiejszych czasach punkt, w którym skrzyżowanie się religii nie powoduje konfliktów lecz sprzyja medytacji. Ostrog jest tym bardziej potrzebny krajowi takiemu jak Czarnogóra, pragnącego zachować swoją prawosławną odrębność religijną w otoczeniu chrześcijańskiej Chorwacji i islamskiej Albanii. Chłodne powiewy wiatru oznaczają zbliżającą się noc. Milkną szeptem wypowiadane modlitwy, ustaje ruch, ludzie pogrążają się we śnie otoczeni czarem Montenegro.
Wybrzeże
Herceg Novi, Kotor, Budva, Bar, Ulcinij stanowią przykład miast bez których ludzie zamieszkujący Czarnogórę nie wyobrażają sobie swojego państwa. Ich przywiązanie do wybrzeża będącego granicą pomiędzy Adriatykiem a Bałkańskim lądem jest wręcz wtopione w kulturę i życie. Nic dziwnego skoro linia brzegowa stanowi naturalne miejsce sprzyjające osiedlaniu się oraz rozwojowi. Na wybrzeżu mieszka także znaczna część spośród 650 tysięcy obywateli tego kraju.
Z trzech odwiedzonych przez nas miast największe wrażenie robi Kotor. Spacerując wąskimi uliczkami, zaułkami, podwórzami, małymi placami, brukowanymi przesmykami, labiryntem schodów i przejść, w otoczeniu średniowiecznych trzypiętrowych kamieniczek połączonych nierzadko siecią sznurków, na której mieszkańcy suszą pranie przenosimy się w czasy świetności miasta przypadające na okres od XV do XVIII wieku. Jest to czas panowania Wenecji na tych terenach. Wrażenie podróży w czasie potęgują fortyfikacje z 525 roku wspinające się na przylegające do starego miasta klify Orjenu oraz masywu Lovćen, na które można się wspiąć by z góry podziwiać najbardziej wysunięte na południe fiordy Europejskie – Boke Kotorską. Dużo można opowiadać o Kotorze o jego nowoczesnym porcie goszczącym najbardziej ekskluzywne łodzie motorowe, o ludziach tam żyjących, o historii tego nie oszczędzanego przez historię ani trzęsienia ziemi miejsca, jednak najlepiej samemu tam pojechać, usiąść w jednej z dziesiątek kawiarenek na starym mieście i popijając winem owoce morza oddać się urokowi miasta.
Ciężko sobie wyobrazić, że kilkukrotnie niszczone stare miasto mogłoby zostać zapomniane tak jak ruiny wiekowego Baru, którego początków nie pamiętają nawet rosnące obok, szacowane na dwa tysiące lat drzewa oliwkowe. Upadek śródziemnomorskiego Baru przypada na XIX i XX wiek, od momentu wyzwolenia miasta spod rządów Tureckich. Ludność przenosi się w nowe dzielnice miasta, bliżej wybrzeża. Na znaczeniu tracą kopalnie znajdujące się w regionie. Najdotkliwszym ciosem jest jednak trzęsienie ziemi z roku 1979 roku dopełniające zniszczenia Starego Baru. Jest jednak nadzieja. Nowa karta historii dla tego zakątka może być napisana już niedługo. Istnieją plany stopniowej odbudowy wszystkich zabytków – kościoła pod wezwaniem św. Nicola, św. Jana, Pałacu, św. Katarzyny cytadeli, akweduktu, łaźni tureckich, pałacu episkopatów i wielu innych. Wówczas pojawią się liczne rzesze turystów, kawiarenki, restauracje, sklepy i sklepiki a Stary Bar odzyska swój dawny urok.
Pomiędzy Kotorem a Barem położone jest miasto Budva. Mimo ciekawych nadmorskich fortyfikacji nie ma tu tego magicznego czegoś, co nazywamy „atmosferą miejsca”. O wiele ciekawiej prezentuje się malutka wysepka do której dojechać można miejskim autobusem. W 1950 roku mieszkańcy tej małej wysepki zostali wysiedleni a budynki 15-wiecznej osady zamienione zostały na hotel, wybudowano także nasyp łączący wyspę z lądem. Od tego momentu czterogwiazdkowy hotel na wyspie Świętego Stefana (Sveti Stefan) stał się ulubionym miejscem wypoczynku światowych gwiazd. Popijając lokalne wino Vraniac bądź winogronową lozę, gościli tutaj między innymi: Sofia Loren, Kirk Douglas, Sylvester Stalone i Claudia Schiffer. Jedynym minusem może być cena pobytu – najtańszy nocleg kosztuje bowiem 120 euro.
„W chwili powstawania naszej planety najpiękniejsze połączenie ziemi z morzem przypadło wybrzeżu Czarnogóry” – tak opisuje państwo Lord Bayron i trzeba mu przyznać rację. Mimo iż państwo nie jest duże potrafi zauroczyć. W miarę poznawania kraju odkrywamy dwa jego oblicza – życie w górach i życie na wybrzeżu. Z pewnością Czarnogóra to kraj kontrastów, o bogatej kulturze i wielowiekowej historii przesiąkniętej elementami Rzymskimi, Weneckimi, Serbskimi, Tureckimi. To właśnie ten misz-masz powoduje zainteresowanie, wzbudza niecierpliwość i dociekliwość podróżnika zwiedzającego Czarnogórę. A wszystko to w otoczeniu potężnych gór Dynarskich...
Łukasz Czabanowski