Maroko - Podróż za jeden uśmiech (stopem)

Maroko | 2003-08-01 | Czytano 4410 razy
6 głosów
PRZYGOTOWANIA
Pomysł wyjazdu do Maroka zrodził się w trakcie wyprawy do Czarnohory, kiedy to rozmawiając w kolibie górskich pasterzy, doszliśmy do wniosku iż warto wydostać się z Europy i postawić nogę na afrykańskim kontynencie. Kolejne pół roku minęły na przygotowaniach: zbieraniu pieniędzy, informacji, przewodników, oswajaniu rodziny z myślą o wyjeździe...

PRZEJAZD
Wioski w Atlasie Wysokim - Moje zdjęcia i blogi z podróży i wypraw
Wioski w Atlasie Wysokim
Obarczeni ponad trzydziestokilogramowymi plecakami wyruszyliśmy 2 sierpnia 2003r z dworca szczecińskiego. Pięcioosobowa drużyna: Kasia, Marzena, Michał (Horoży), Daniel (Radar) i ja wyruszyła ku nowej przygodzie. W ciągu następnych 11 dni przejechaliśmy 3500 km, wliczając w to jazdę pociągiem (Niemcy), jazdę autobusem (mały odcinek Hiszpanii) oraz autostopem (większość trasy). Spotkaliśmy uczynnych, miłych ludzi, którzy pokazywali nam miasta niczym najlepsi przewodnicy (Lyon, Lorca), nadrabiali czasami dziesiątki kilometrów by dowieźć nas w odpowiednie miejsce, a także zapewniali nam niekiedy miejsce noclegowe. Niemalże standardem stało się częstowanie nas jedzeniem, napojami. W trakcie przejazdu mieliśmy okazję zaprzyjaźnić się z Anglikami, Czechami, Francuzami, Hiszpanami, Holendrami, Niemcami, Włochami, Amerykanami, a także z Polakami.

MAROKO - ODSŁONA PIERWSZA
Brama w Fezie - widok z dachu na którym spaliśmy - Moje zdjęcia i blogi z podróży i wypraw
Brama w Fezie - widok z dachu na którym spaliśmy
Wylądowaliśmy na Czarnym Lądzie wczesnym rankiem. Ceuta, hiszpańska enklawa przywitała nas mgłą. Przez kolejne kilka godzin staraliśmy się wymienić walutę. W międzyczasie obserwujemy przemyt nielegalnych towarów przez granicę. Niebieskie, opakowane wodoszczelnie w folię paczki przerzucane są na marokańską stronę przez pływaków, którzy bezczelnie przepływają pod okiem znudzonego celnika. Przekraczamy granicę. Za nią ciągnie się sznur obładowanych do granic możliwości samochodów. Każdy tutaj liczy na zysk ze sprzedanych towarów. Znajdujemy postój taksówek i po chwili jedziemy do Tetuanu. Na miejscu zostajemy obsypani propozycjami od naganiaczy. Oferują swoje usługi, starają się wmówić nam, że znają najtańsze hotele. Jesteśmy na to przygotowani. Wyciągamy oscentacyjnie przewodnik i tym sposobem uwalniamy się od niektórych. Pozostaje jeden. Ignorując go chodzimy od hotelu do hotelu. Niestety mamy pecha, podobno przyjechała jakaś ważna persona i hotele na których nam zależało są zajęte. Znajdujemy podrzędny i płacimy właścicielowi najdroższą kwotę 35 dirhm za nocleg. Postanawiamy wyjść do miasta. Właściciel ciągle nam towarzyszy. Chce "kupić" nasze współtowarzyszki za kilkadziesiąt wielbłądów. Wszystko odbywa się pół żartem - pół serio. Z jednej strony nie chcemy zrywać rozmowy, z drugiej boimy się, że zaczną się prawdziwe pertraktacje kupna - sprzedaży, wycofanie się z których traktowane jest przez Marokańczyków niemalże za obrazę. Tymczasem jesteśmy w Medinie. Gmatwanina uliczek robi na nas niesamowite wrażenie. Wchodzimy nagle do domu "przyjaciela" naszego przewodnika. Po zrobieniu kilku pięknych zdjęć z dachu jego domu wychodzimy, a właściwie uciekamy na ulicę. Okazało się, iż to sprzedawca dywanów. Znane są przypadki, kiedy siłą zmuszano turystów do ich kupienia. Nasze budżety są skromne. Nie możemy pozwolić sobie na luksusowe wydatki. Tak nam się wydaje do czasu, kiedy wchodzimy do domu kolejnego "przyjaciela". Ten czaruje nas olejkami, ziołami, miksturami, których nazw nie potrafimy nawet wymówić. W ramach pokazu część z nas korzysta z masażu. Kupujemy czarny kminek i staramy się wyjść. Niestety okazuje się, że masaż nie jest bezpłatny, dopóki nie zapłacimy, nie wyjdziemy. Chcąc, nie chcąc pozbywamy się kilkudziesięciu dirhm. Wracamy do zwiedzania mediny, robi się jednak późno i postanawiamy wrócić do domu. Po drodze zastanawiam się po co mi czarny kminek po pięć euro za kilka gram.... Wieczorem kilka godzin trwają pertraktacje z właścicielem hotelu, któremu zamarzyła się Daniela komórka. Nie chce jej kupić, chce ją w prezencie. My stanowczo odmawiamy. Rankiem sytuacja się powtarza. Opuszczamy hotel w pośpiechu. Właściciel krzyczy i wymachuje rękoma: Będziecie śledzeni! - rzuca na odchodne. Jesteśmy na dworcu. Istne piekło. Dwadzieścia kas różnych firm. Krzyczący coś naganiacze, wrzask tłumu, ryk klaksonów. Większość napisów po arabsku. Po kilkudziesięciu minutach orientujemy się jak kupić bilety i bezskutecznie staramy się znaleźć właściwy autobus. Czas nagli. W końcu stajemy na środku i krzyczymy nazwę miejscowości do której chcemy dojechać. Po kilku sekundach zjawia się odpowiedni naganiacz i prowadzi nas do autobusu. Płacimy za bagaże i z półgodzinnym opóźnieniem ruszamy. Autobus przez miasto jedzie ok. 5 km/h. Co chwila ktoś uderza dłonią w autobus, krzyczy, wymachuje rękoma. W środku trwa bitwa. Niektórych się wyrzuca, inni do autobusu wsiadają. To samo dzieje się z bagażami. Z trwogą obserwujemy przez szybę czy nasz dobytek nie został wyrzucony na ulicę. Nic takiego się nie dzieje.

FEZ
Przełądunek coca-coli przed medina - Moje zdjęcia i blogi z podróży i wypraw
Przełądunek coca-coli przed medina
Po pewnym czasie dojeżdżamy do Fezu. Zatrzymujemy się w hotelu, płacimy za pokój i wyruszamy na zwiedzanie jednej z najciekawszych, najstarszej i największej mediny. 9500 uliczek tworzy taką plątaninę, że nawet nie ma sensu zaznaczanie ich na mapie w przewodniku. Niektóre szerokie na kilka metrów to główne arterie handlowe, inne wąskie na pół metra mogą przyprawić o klaustrofobię. Wokół nas nieprzebrane mnóstwo straganów, które wraz z rzeką ludzi tworzą specyficzną atmosferę miast arabskich. Nigdzie nie ma cen, o wszystko trzeba się targować. Przebitka może wynieść do kilkunastu razy między ceną zaoferowaną a ceną kupna. Chcemy zwiedzić mniej handlową część mediny. Skręcamy dwa razy w prawo, dwa razy w lewo... Zgubiliśmy się. Po kilkudziesięciu minutach bezowocnych poszukiwań, natykając się na coraz więcej ślepych uliczek prosimy o pomoc dzieciaki. Te walcząc po drodze o to, kto ma nas wyprowadzić uzgadniają między sobą podział "nagrody". Okazuje się, że kilka minut drogi dzieliło nas od miejsca w którym zaczęliśmy zwiedzanie... W miejscu "bezpiecznym", tak by nie widziały władze, dajemy pieniądze oraz długopisy naszym przewodnikom. I tutaj nie obeszło się bez targów. Jesteśmy zmęczeni, ale przede wszystkim głodni. Restauracji nie trzeba szukać. wystarczy zatrzymać się przy odpowiednim stoisku, i kątem oka spojrzeć na zastawiony stolik by, zgodnie lub wbrew swojej woli, już siedzieć przy nakrytym stoliku z kartą dań w ręce. Wybieramy różne potrawy. Ja stawiam na regionalny przysmak: kuskus z kurczakiem. Płacąc kilkadziesiąt dirhm nie sądziłem, że dostanę porcję którą najadłyby się trzy osoby...

ATLAS WYSOKI
Wewnatrz Mediny Fezu - Moje zdjęcia i blogi z podróży i wypraw
Wewnatrz Mediny Fezu
Z Fezu udajemy się do Marakeszu, stamtąd, 60 kilometrów do Imil - wioski górskiej. Zmienia się krajobraz, temperatura. Pierwszy raz od 20 dni chodzimy po błocie i kałużach. Po kilkugodzinnych negocjacjach przejeżdżamy busem do kolejnej wioski -Asni. Drogi są w fatalnym stanie, gdyż ostatnio padało i część asfaltu jest zerwana, inna część zasypana. Można wyobrazić sobie nasze przerażenie, gdy dodamy do tego ponad trzydziestometrowe przepaście z jednej strony drogi. Na miejscu zaopatrujemy się w wodę "Ciel" jedną z trzech pewnych w Maroku. Znajdujemy miejsce na rozbicie namiotu i idziemy spać. Kolejny dzień to nużąca fizycznie, jedenastokilometrowa wędrówka pod górę do Refuge Camp na wysokości 3200 metrów nad poziomem morza. Nużąca fizycznie, ale nie psychicznie. Podziwiamy widoki - nagie, szczyty czterotysięczników, kamieniste dna wyschniętych rzek, mimo niedawnej ulewy oraz specyficzne osady górskie. Mijamy turystów, zazwyczaj wynajmujących osiołki i przewodników. My jesteśmy "twardzi" i niesiemy cały dobytek na plecach, choć często mamy ochotę go rzucić w przepaść. Po całym dniu dochodzimy do celu, zaopatrujemy się w chleb, Michał za horendalnie duże pieniądze zakupuje twiksa, którym dzieli się ze mną i Danielem. Dziewczyny w połowie drogi zawróciły do wioski. Rozbijamy namiot przed hotelem, podobnie jak większość turystów w odległości w której nie trzeba już za to płacić. Idziemy spać bardzo wcześnie. O świcie wstajemy. Mimo, iż jest wczesna godzina jesteśmy jednymi z ostatnich którzy wyruszają na Jabeala Toubkala - najwyższego szczytu północnej Afryki. Wspinamy się po urwisku, bez mapy. Sytuacja zaczyna robić się nieciekawa. Luźne kamienie obsuwają się, wysokość przeraża. Staramy się nie patrzeć w dół. Krótkimi zrywami dopadamy większych kamieni i tam odpoczywamy. Niestety często i one się obsuwają. Po dwóch godzinach zauważamy człowieka krzyczącego nam że idziemy złą trasą, w małej odległości od nas jest szlak. "You are crazy!" powtarza niczym echo... Po chwili idziemy szlakiem, jesteśmy na grani. Spotykamy osoby wracające już do obozu. Straciliśmy mnóstwo czasu. Kilka godzin później docieramy do szczytu. Widok jest piękny, choć zbierają się chmury. Satysfakcja ze zdobycia czterotysięcznika jeszcze większa. Podobno mając dobre warunki atmosferyczne widać stąd i Marakesz i pustynię. My tego zaszczytu nie dostępujemy. Zaczyna padać więc robimy pożegnalną fotkę i schodzimy na dół. Zejście zamienia się w bieg, gdy słyszymy pioruny. Nie warto być na 4165 m w trakcie burzy. Totalnie wycieńczeni docieramy do obozu, rozbijamy namiot i wśród hulającego wiatru rozgrzewamy się zwycięskim Capuccino.

MARRAKESZ - CZERWONE MIASTO
Atlas Wysoki - Moje zdjęcia i blogi z podróży i wypraw
Atlas Wysoki
Do Marrakeszu dojechaliśmy zdezelowaną taksówką - mercedesem w 7 osób. Wynajęliśmy pokój, a właściwie dach hotelu (taniej i chłodniej) i zaczęliśmy zwiedzać miasto. Jeżeli ktoś tutaj przyjedzie musi koniecznie wybrać się na główny plac około godziny 22, atmosfera jak w książce "W Pustyni i w Puszczy". Tysiące ludzi dokonujących rytuału kupna i sprzedaży towarów w rytmie uderzeń bębnów afrykańskich, których dźwięk rozchodzi się po całym placu. Zaklinacze węży, tancerki, pokazy, pałętające się dzieciaki, lokalne bójki i sprzedawcy haszyszu. Gwar, i dym ze stoisk restauracyjnych. Ogień "U Hassana" przekraczał 2 metry wysokości. Nigdy nie widziałem takiego grila... Kupiliśmy sobie prawdziwy sok pomarańczowy (przyrządzany na oczach kupującego) i usiadłszy na krawężniku, niczym w transie przyglądaliśmy się życiu marokańczyków do późnych godzin nocnych. Następnego dnia pożegnaliśmy dziewczyny, które musiały, mimo naszych starań i próśb, wracać już do Polski i udaliśmy się w podróż do Merzugi.

SAHARA
Wioska Berberów - Moje zdjęcia i blogi z podróży i wypraw
Wioska Berberów
Od godziny jedziemy zardzewiałym busem po równinnej pustyni kamienistej. Nie możemy doczekać się widoku piasku. Nawet Daniel, który przejechał Gobi wydaje się podekscytowany. Dojeżdżamy w końcu do zespołu hoteli - domów Berberyjskich porozrzucanych na przestrzeni kilkudziesięciu kilometrów. Docieramy do jednego z nich i zostajemy zaproszeni na miętową herbatę. Oznacza to dla nas ciężką próbę odrzucenia oferty Berbera dotyczącej wyprawy na wielbłądach do oazy. Nie mamy tyle pieniędzy. Wpisujemy się tylko do księgi by w razie zabłądzenia na pustyni znano nasze dane i opuszczamy hotel, aby spędzić noc wśród piasków Sahary, mimo iż jest to ponoć nielegalne. Podobno ostatnio zginął tu Czech, który opuścił hotel i nigdy nie trafił z powrotem. Przekraczając granicę pustyni kamienistej z piaszczystą doznaję niesamowitego uczucia lęku i ekscytacji. Kilka kilometrów dalej rozbijamy namiot. Jest godzina dziesiąta. Upał staje się nie do wytrzymania. Czytam książkę, chłopaki leniwie grają w karty. Wyczerpują się zapasy wody. Ostatnią butelkę racjonujemy. Mimo tego ok. godziny pierwszej zostajemy bez picia. Wraz z Danielem wyruszamam po życiodajny płyn. Dokupujemy jeszcze jedną butelkę po abstrakcyjnie wysokiej cenie, resztę napełniamy wodą "swojską". Berberowie odradzają picie jej obcokrajowcom. Ryzykujemy, mając nadzieję, że jest to chwyt aby wyciągnąć od nas pieniądze na zakup butelkowanej wody. Oglądamy skamieniałości do sprzedania, trylobity, róże pustynne. Wracamy po dwóch godzinach. Gdy zauważa nas "Horoży" zdaje się być najszczęśliwszym człowiekiem na Ziemi. Jeszcze szczęśliwszy jest zanurzając usta w butelce wody... Upał sięga 45 stopni Celcjusza. Przeklinamy słońce i mamy dość pustyni. Wrócić się nie da, bo busy kursują tylko rano. Odrobinę się ochładza i postanawiamy wybrać się na przechadzkę. Pokonujemy wydmę za wydmą, tracimy zupełnie perspektywę. Nigdy nie przypuszczałem, że wydmy piaskowe na Saharze mogą dochodzić do 300m. Są olbrzymie! Siadamy na grani i wpatrujemy się w dal. Staram się wyobrazić, jak daleko sięga Sahara. Nic tylko piasek i piasek... i cisza. W pewnej odległości dostrzegamy karawanę, potem drugą, trzecią. Ciężko ocenić odległość, ludzie to punkciki. Słychać jednak ich głosy. Niesamowite wrażenie. Mijają minuty, wracamy do namiotu. Zapada wieczór. Kończy się woda. Mamy plany by napełnić butelki, ale po chwili rozpętuje się burza piaskowa i nie ma mowy by ktoś szedł do hotelu. Widoczność spada do kilku metrów. Rozpędzony piasek uderza o ciała, atmosfera grozy, podniesione tętno i adrenalina. Staramy się zasnąć, lecz jest to trudne. W namiocie panuje zaduch, drobiny piasku przenikają przez tropik. Najdokuczliwszy jest brak wody. Budzimy się rano, pakujemy i mimo wszystko z żalem opuszczamy niegościnne miejsce. Tym bardziej, że to ostatni punkt naszej wyprawy.

DROGA POWROTNA
Przekraczamy Cieśninę Giblartarską promem FastFerry. Docieramy do Algaciras. Tam półtora dnia staramy się złapać stop. Każdy wraca oddzielnie. To najszybsze rozwiązanie. 3500 kilometrów pokonuję w cztery i pół dnia. Po drodze kolejne przygody, ale ja jestem już myślami w domu. Tam rozpocznę kolejne przygotowania by znów znaleźć się w drodze...

[Artykuł ukazał się w magazynie studenckim: ITD, grudzień 2004 (nr1/(1514)]
Podsumowanie:
Pomimo, iż wycieczka odbyła się już dawno, bo w 2003 roku, postanowiłem jednak przedstawić przygody jakie towarzyszyły na jej trasie. Całkowity koszt miesięcznego wyjazdu był znikomy (ok 1000zł) a przeżyte wrażenia na długo zapadają w pamięci.

W pobliżu Maroko na MyTravelBlog.pl

w lini prostej: 231.8km
Nasza wyprawa do Maroka
w lini prostej: 267.1km
PIERWSZA WYPRAWA NA AFRYKE ;)
w lini prostej: 336.3km
Maroko - wrota Afryki...
w lini prostej: 530.5km
Gibraltar
w lini prostej: 619.3km
Mazagot
w lini prostej: 655.4km
Sevilla
w lini prostej: 656.3km
Sevilla
w lini prostej: 826.2km
Lizbona 04.06.2013r. ciąg dalszy
w lini prostej: 826.2km
W kraju fado i Vasco da Gama - Lizbona 06.06.2013r.
w lini prostej: 826.2km
W kraju fado i Vasco da Gama - Lizbona 14.06.2013r.
w lini prostej: 826.2km
W kraju fado i Vasco da Gama - Lizbona 04.06.2013r.
w lini prostej: 826.2km
W kraju fado i Vasco da Gama - Lizbona 08.06.2013r.