Najlepszą porą na zwiedzanie jest późne popołudnie. Wcześniej można wyzionąć ducha włócząc się w tym upale. Nawet marzyłam żeby temperatura trochę spadła, co zostało przez kogoś tam w górze wysłuchane ze sporą nawiązką. W późniejszych dniach temperatura nie przekraczała 18 stopni, co było istną anomalią jak na warunki portugalskie. Jeżeli chodzenie jest ulubionym sposobem na zobaczenie miasta, to w Lizbonie obowiązującym obuwiem turystycznym są buty z podeszwą antypoślizgową. Nie raz i nie dwa tył mojej głowy miałby styczność z wapieniem i bazaltem, którymi wyłożone są lizbońskie chodniki. Kostki są tak wygładzone przez przechodniów, że lśnią w blasku słońca. Ważąc każdy krok w moich mega gładziutkich sandałkach doszłam Rua de San Bento do biznesowej części miasta. Droga z Praça Saõ Bento do Largo do Rato dłużyła mi się niemiłosiernie. Kilka dni później miałam deja vu wspinając się w kierunki Basílica de Estrela ulicą Avenida Infante Santo, która zdawała się nie mieć końca. Z Largo do Rato można skręcić w Rua de Salitre aby dojść do Jardim Botânico i Museu da Ciencia lub w Rua Alexandre Herculano, która prowadzi do Praça Marques de Pombal. Drugiej opcji nie polecam osobom, które szukają chwili wytchnienia od zgiełku miasta. Jednak wystarczy szybko przejść ruchliwe rondo ab znaleźć się w Parque Eduardo VII. Nie jest on imponujący pod względem krajobrazowym ale jak dojdziemy do jego końca w pobliże Jardim Amalia Rodrígues, to czeka nas nie lada niespodzianka w postaci widoku na Tag i jego drugi brzeg. Będąc kilkakrotnie w Hiszpanii miałam szczęście do Ferias del Libro podczas których, zebrałam całą serię książek o Harrym Potterze. Lizbońskie Targi Książki, które odbywały się w Parque Eduardo, przyciągnęły tłumy lizbończyków. Na jednym ze straganów natknęłam się na przewodniki po wschodniej Europie, wśród których, próżno szukałam przewodnika po Polsce. Droga powrotna Aleją Wolności (Avenida da Liberdade), dzięki zadrzewionemu platanami bulwarowi sprawia, że spacer tą ruchliwą częścią miasta jest przyjemnością. Plac Restauradores przechodzi płynnie w Plaça D. Pedro IV (nieoficjalna nazwa Rossio). Przy Restauradores znajduje się biuro informacji turystycznej. Wszedłszy do środka okazał się moim oczom obrazek przedstawiający wymęczonych, półleżących na znajdujących się tam sofach turystów, podczas gdy koło stanowisk informacyjnych stały pojedyncze osoby. Szybko jednak zrozumiałam ten fenomen, kiedy koło jednego ze stanowisk oświeciła się lampka z kolejnym numerem „petenta”. Przechodząc przez plac Rossio nie można przejść obojętnie koło budynku dworca kolejowego. Mimo, że nie jestem lotna w rozpoznawaniu stylów architektonicznych, unikatowy dla Portugalii styl manueliński rozpoznam natychmiast, chociaż ten budynek nie jest jego klasycznym przykładem. Nie można nie zobaczyć znanych z pocztówek posągów śpiewaczki fado i gitarzysty, który jej akompaniuje. Jeżeli już jesteśmy w tej okolicy a mamy dosyć widoku turystów, to warto zejść z utartej drogi prowadzącej do Praça do Comercio i skręcić za budynek dworca. Znajduje się tam schody prowadzące do wyżej położonych kamieniczek okalających skwer. Warto wejść schodami na taras znajdującej się tam restauracji, aby móc zobaczyć część panoramy Alfamy. Pnąc się dalej po schodach panorama zawęża się nam do widoku Castelo de Saõ Jorge. Do hostelu wracałam przez dzielnicę Chiado i nie potrafię teraz odżałować, że ominęłam Ruinas do Carmo. Chciałam koniecznie zobaczyć pozbawione sklepienia ruiny kościoła, który został zniszczony podczas trzęsienia ziemi w 1755r. Pozostałości nawy kościoła są częścią Muzeum Architektonicznego. Schodząc w dół w stronę nabrzeża natknęłam się na sklep , gdzie kupiłam mrożoną wersję dorsza w śmietanie (bacalhau com natas). Delicje to to nie były. Dorsz był zmielony chyba kilkakrotnie zanim go zalano śmietaną. Jednak za cenę 2,50 E nie można było narzekać.