Z całą pewnością będziesz mógł ze mną poczuć klimaty takich miejsc jak:
Wenecja, Pomposa, Rawenna, Rzym, Syrakuzy, San Alesio, Etna, Taormina, Forza de Agro, Vulcano Solfatara, Pompeje, Wezuwiusz, Monte Cassino, Asyż, San Marino, Werona, Padwa, Delmenhorst, Monchengladbach, Brema, Wenecja, Padwa, Mediolan, Varese, Como, Prettenegg, Zabrze, Frydek-Mistek, Ołomuniec, Velehrad, Pasohlavky, Skalny Mlyn, Brno, Austerlitz = Slavkov u Brna, Mikulov, Wiedeń, Dolina Wachau, Melk, Maria Taferl, St. Florian bei Linz, Schwarzach im Pongau, Zeller See, Krimmler Wasserfalle, Kitzbuhel, Hahnenkamm, Altotting, Chiemsee, Salzburg, Konigsee, Bortholoma, Mariazell, Wadowice, Stary Sącz, przełom Dunajca, Zabrze, Wisła Głębce (koleją), Barania Góra, Kraków, Nowy Sącz, Rytro, Łabowska Hala, Jaworzyna Krynicka, Krynica, Limanowa, Skradin, Skradinski buk, Sibenik, Povlja, Makarska, Baska Voda, Neum, Dubrovnik, Neretva, Medjugorie, Vepric, Trogir, Split, - bo tyle mam już napisane.
PROLOG
Do podróży sierpniowej zostało niecałe dwa tygodnie. Z Wojtkiem dokonywaliśmy ostatnich przeglądów. Materace piankowe – te z jednej strony z posrebrzaną folią, śpiwory – mumie. Wszystko to praktycznie nowe. I wszystko to potrzebne. Namiot też nowy – musieliśmy sprawdzić, czy posiada wszystkie elementy, a sprawdzaliśmy go pod orzechowcami dumnie rosnącymi w maminym ogrodzie. Stelaż z włókien węglowych giął się swobodnie na wszystkie strony. Tropik nie miał żadnych dziur, więc była szansa na spokojny sen bez nieproszonych gości. Płachta przeciwdeszczowa też była cała. Linki.
Pierwsze ustawianie zajęło nam blisko 30 minut. Ucieszyliśmy się z nadmiaru haków (śledzi) do mocowania linek, ale jak pokazało życie – haków nigdy nie ma się za dużo. Jeszcze większa radość nas ogarnęła gdy zobaczyliśmy dwa pokrowce na namiot, ale i tych nigdy nie za wiele. Najważniejszy sprzęt mieliśmy sprawny. Nie mieliśmy rozeznania co do ilości bielizny, skarpet, koszulek, spodni – które powinniśmy mieć ze sobą. Podróże wszystkie te mankamenty weryfikują.
Ja miałem walizę, a Wijtek – torbę podróżną. Czy aby było to coś odpowiedniego pod namiot? Oczywiście nie zapomniałem o nakryciu głowy – dosyć fantazyjny kapelusz słomiany służył mi i w słońcu i w deszczu, i przyczynił się do określenia mojej osoby jako ,,artist’’. Ale jaki ja tam ,,artist’’?
Za parę dni wyruszyliśmy na ostatnie zakupy – po żywność
Gdzież można zrobić lepsze zakupy nisz w sieci sklepów MAKRO. Z Wojtkiem pojechaliśmy do wielkiej zabrzańskiej hali i nakupiliśmy różnych rzeczy mogących się zdać do jedzenia.
W koszu lądowały kolejno zupy, gulasze (instant) w styropianowych kubkach. Czy aby najlepsze do pakowania w bagażu podróżnym.
Chleby, ale nie takie zwykłe - lekkie, chrupkie. Jak się okazało miało ono swoje zalety ale i wad kilka.
Dżemy MATERNY. Jak dżemy to musiały być z najwyższej jakościowej półki.
Pety z wodami mineralnymi
Serki topione.
I w zasadzie tego byłoby na tyle.
Problem pojawił się w trakcie pakowania. Jak zapakować styropianowe kubki, by ich nie rozgnieść, to samo tyczyło się pieczywa WASA. Każdy z tych elementów spożywczych zawijaliśmy skrzętnie w części garderoby. Do tego kubek, grzałka (czy aby na pewno będzie gdzie ją podłączyć? W momencie pakowania nad tym nie zastanawialiśmy się). Oprócz jedzenia i ubrań do walizki i torby nic już się nie zmieściło. W ten sposób namiot, śpiwory i karimaty, wody mineralne stanowiły zupełnie osobny bagaż. W moim przypadku nie należało jeszcze zapomnieć o sprzęcie fotograficznym, a u Wojtka o sprzęcie video.
Za tydzień mieliśmy z tymi wszystkimi bambetlami podążać na miejsce zbiórki niczym para jucznych wielbłądów.
I te minuty przeznaczyłem na sen i posiłki. Z resztą jak wszyscy. A reszta czasu upływała na dopinaniu wszystkiego na ostatni guzik. Zaopatrzyłem się w przewodnik i znaczną ilość lirów (bowiem taka waluta obowiązywała w 1998 roku w kraju do którego zmierzałem. W tekstach będę podawał ceny w obecnej walucie, czyli Euro).
Wszystkie szczegóły dogrywaliśmy z Wojtkiem. Przy dwóch tysiącach stu minutach jakie dzieliły nas od godziny zero byliśmy praktycznie gotowi do drogi. Tak nam się przynajmniej zdawało...
Siedzę na tarasie swojego domu. Słońce zachodzi znów za horyzontem. Ostatni raz jestem w tym miejscu, ostatni raz o tej porze. Promienie słoneczne odbijają się purpurową łuną na ławicy chmur zawieszonych na nieboskłonie.
A we mnie dzieje się coś dziwnego. Podekscytowanie, zdenerwowanie, niepewność – to wszystko miota w umyśle niczym dziki zwierz. Jutro o tej porze będę gdzie indziej, i gdzie to ,,gdzie indziej’’ mnie zastanie...? Nie potrafiłem powiedzieć.
Zastanawiałem się, rozmyślałem. Wycofać się, czy nie. Gdybym nie włożył w to przedsięwzięcie tak wiele pieniędzy..., może bym zrezygnował. I poszedł do mojego ogrodu, i pielił niezliczone rzesze mniszków, przycinał trawniki, obrywał owoce, wycinał gałęzie.
Znów odezwała się we mnie prawdziwa natura... natura dzikiego zająca.
Na tych rozmyślaniach zastał mnie zmierzch, zastały gwiazdy migoczące na grafitowym niebie.
Zmęczony myślami poszedłem spać.