Pierwsza w moim życiu mniej lub bardziej zorganizowana wycieczka. Nigdy nie byłem przekonany do tego typu podróży i rzeczywiście taka forma wyjazdu ma wiele wad. Aczkolwiek nie można jej odmówić również dość poważnych zalet. Czysty pokój ze świeżą pościelą, dostatek jedzenia i zorganizowane transporty. Bardzo to wygodne, lecz gdzieś w środku pozostaje jakiś niedosyt. Bez przerwy towarzyszyło mi nieodparte wrażenie, że patrzę na wszystko przez autokarową szybę. Która de facto do najczystszych nie należała.
PRZYLOT
Nasze odkrywanie Egiptu rozpoczęliśmy od lotniska w Sharmie. Spodziewaliśmy się przede wszystkim rozkrzyczanego tłumu Arabów. Nic z tych rzeczy. Pustka. Spokój. Nie licząc strażników, którzy wyglądali jakby mieli za sobą jeden ze swoich najpracowitszych dni, nikogo na lotnisku nie było. Kwietniowa temperatura również mile zaskoczyła. Nie uderzyła w nas fala gorąca, a jedynie lekko duszny zefirek. Można wręcz rzec, że było całkiem rześko (przynajmniej w stosunku do tego, co doświadczyliśmy później). Po zapoznaniu się z Panem, skądinąd średnio pomocnym, rezydentem ruszyliśmy w kraj, a w zasadzie ku pierwszemu hotelowi.
ZAKUPY
Już pierwszego dnia popełniliśmy, niestety, zasadniczy błąd i wyruszyliśmy na zakupy. Słysząc od bardziej doświadczonych egipskich podróżników, że nie ma nic lepszego na problemy trawienno-jelitowe niż miejscowe medykamenty, postanowiliśmy się w takież zaopatrzyć. Wyprawę oczywiście uwieńczyliśmy spektakularnym sukcesem, okupionym jednak sporymi stratami. Dlatego chciałbym wszystkim łaskawym czytelnikom przekazać wytłuszczonym drukiem:
Leki kosztują 1$ za opakowanie, nie 15$!!! Niezależnie od tego jak miły jest Pan aptekarz!!!
Do listy znienawidzonych naciągaczy, tuż za taksówkarzem, niniejszym dołącza farmaceuta. Człowiek uczy się przez całe życie.
Kolejne zakupy były już prowadzone w nieco bardziej przemyślany sposób, co oczywiście nie oznacza, że nie byliśmy stratni. Nie będę oryginalny, jeżeli przytoczę tu dość popularne hasło: nie targujesz się po to, żeby kupić za korzystną cenę, ale po to, by jak najmniej przepłacić. Wydaje mi się, że gdyby jeden z handlarzy sprzedał coś turyście za tyle, ile to było by warte, jego koledzy mogliby potraktować to jako jaskrawy przypadek dumpingu i wdrożyć odpowiednie procedury antydumpingowe. Na przykład sklepać delikwenta za rogiem.
HURGHADA
Po powrocie z zakupów do hotelu czekała na nas niemiła niespodzianka w postaci leżącego na podłodze faxu. Niestety prom Sharm-Hurgada nie kursuje i odbędziemy podróż samolotem. Trudno.
Hurghada jest dość specyficznym miastem. Jej historia sięga ledwie dwadzieścia lat wstecz, gdy postawiono tu pierwszy hotel. Od tej pory rozwija się w błyskawicznym tempie i w wyjątkowo chaotyczny sposób. Gdzie się nie obrócisz widzisz plac budowy. Na jednych wrze praca, po innych widać, że chyba już nigdy nie zostaną ukończone. Na granicach hotelowych wysp toczy się życie zwykłych Egipcjan, ludzi ściągniętych w tę okolicę obietnicą pracy. Brak już tu asfaltowych ulic i ładnych, hotelowych fasad. Omijasz szlamowate kałuże i kilkudziesięciocentymetrowe dziury. Turysta z zachodu czuje się w takich miejscach co najmniej nie na miejscu, a czasem nawet przebiega wzdłuż kręgosłupa dreszcz obrzydzenia czy strachu. Czy tego typu miejsca rzeczywiście są niebezpieczne? Trudno jednoznacznie stwierdzić. Byliśmy ostrożni i staraliśmy się unikać podejrzanych sytuacji. Pewnego razu, w autobusie nazwijmy to MPK, zdarzyło nam się zdążać w kierunku właśnie takich slumsów. Godzina była już dość późna, bo około 23, autobus wypełniony tubylcami. W pewnym momencie tłum wysiada. Co do ostatniego maleńkiego Araba. Zostajemy sami. Autobus skręca nagle w uliczkę o szerokości autobusu. Co było robić? Sytuacja co najmniej podejrzana. Zrywamy się i wybiegamy. Autobus cofa się i w wąską uliczkę ostatecznie nie wjeżdża. Co by się stało jakbyśmy pojechali dalej? Diabli wiedzą.
LUXOR, ASWAN, A MIĘDZY NIMI NIL
Nazajutrz wyruszyliśmy autokarem do Luksoru, gdzie mieliśmy zostać zakwaterowani na statku. Droga wiedzie przez skalistą i wyludnioną pustynię zachodnią. Krajobraz iście księżycowy, wypalony słońcem i prawie całkowicie pozbawiony roślinności. W zasadzie to jest to obraz całego Egiptu. Piach i skały. I żar. Droga całkiem nie zła, żadnych dziur (w końcu zim tam nie ma). Lepiej niż w Polsce. Fakt, że droga nazywa się „turystyczna”, stąd można się domyślić, że jest utrzymywana w lepszym stanie niż pozostałe.
Po kilku godzinach spędzonych w pyle (w zasadzie to w klimatyzowanym autokarze) i wysłuchaniu kilku opowieści na temat tubylców wygłoszonych przez przewodnika po raz pierwszy ujrzeliśmy Nil. Rzeka jak rzeka, nic wielkiego, a jednak nikogo nie pozostawia obojętnym. Jedno spojrzenie na mapę wystarczy, aby domyślić się jej znaczenia dla całego regionu. Wielka żółta plama z jedną pojedynczą niebieską kreską – Nilem. Przejedź kilkaset kilometrów przenosząc wzrok z jednej skały na drugą, spójrz na piach ciągnący się w nieskończoność, aż po widnokrąg. Martwy, pusty krajobraz. I pośród tego bezmiaru pustyni ciągnie się tysiącami kilometrów wąski pas bujnego życia. Niesamowite.
Dodane jest kilka fotografii pokazujących brzegi Nilu. Zapraszam do oglądnięcia.
W końcu udało nam się dostać do nabrzeża w Luksorze, gdzie był zacumowany nasz stateczek, którym mieliśmy wyruszyć w rejs. A w zasadzie to nasz statek był zacumowany do statku, który był zacumowany do statku, który był zacumowany do nabrzeża. Jak okiem sięgnąć, w prawo i w lewo wzdłuż brzegu ciągnęły się statki, dziesiątki, setki pływających hotelików. Każdy z co najmniej trzema pokładami i wyjątkowo wdzięczną nazwą typu „Diamond Boat” lub „Queen of the Nile”. Z zewnątrz brudne i zaniedbane, dla odmiany w środku pełne błyszczących świecidełek i trącącego tandetą przepychu. Z założenia mają imitować dawne luksusowe liniowce, na których bawiła się kolonialna śmietanka towarzyska Egiptu i bogaci goście z Europy i Nowego Świata. Przy odrobinie dobrej woli i pewnej dozie wyobraźni można poczuć ten klimat minionych, arystokratycznych lat. Jest to jednak wrażenie bardzo ulotne i szybko znika po dokładniejszemu przyjrzeniu się plastikowym i kiczowatym ozdóbkom.
Po zaokrętowaniu się i zostawieniu rzeczy wyruszyliśmy zwiedzić chociaż sąsiadujący z nabrzeżem kawałek Luksoru. Niestety ramowy układ wycieczki nie pozwalał poświęcić więcej czasu i przyglądnąć się nieco dokładniej mijanym miastom. Tak w Luksorze, jak i w Asuanie mogliśmy sobie pozwolić jedynie na kilkugodzinny wypad w miasto. Oczywiście obowiązkowy spacer po suku, gdzie musieliśmy się odpędzać od natrętnych handlarzy biorących nas za Rosjan. Na sam koniec zirytowani ich namolnością na pytania „where come you from?” zaczęliśmy odpowiadać „Czech Republic”. Wprawiało ich to w lekkie zmieszanie, a nam dawało chwilę na szybką rejteradę. Zaraz po suku ruszaliśmy w poszukiwanie chłodnego kufla piwa.
Jak wyglądają miasta? Są przede wszystkim straszliwie zaludnione i brudne. Dominuje zabudowa kolonialna, przez wiatry od pustyni wiecznie zakurzona. Niestety, ale dużo więcej nie jestem w stanie opowiedzieć. Brak czasu na zwiedzanie indywidualne nie pozwalał nam zapoznać się z nimi bliżej. I jest to bodaj największy mankament zorganizowanego wyjazdu. Zwiedza się miejsca najbardziej znane i popularne, możesz mieć pewność, że zobaczysz piramidy i inne słynne zabytki, ale nie ma szans na bliższe przyjrzenie się życiu lokalnemu życiu.
EGIPT STAROŻYTNY
Po co jedzie się do Egiptu? Oczywiście po to, by oglądać najstarsze na ziemi budowle. Na nasze nieszczęście ludzi myślących podobnie jest dużo, BARDZO, BARDZO DUŻO. Ich liczbę liczy się w milionach, jest to gigantyczna armia przewalająca się dzień po dniu tymi samymi ścieżkami. I tak stoi się w kolejce, człowiek za człowiekiem, grupa za grupą. Osoba przed tobą przyhamowuje twój marsz podczas gdy osoba za tobą napiera, abyś szedł szybciej. Przewodnicy przekrzykują się wzajemnie, aby opowiedzieć swojej grupie kolejną historię. Pochód ten rozpoczyna swój bieg codziennie około 6 rano i trwa nieprzerwanie do późnego wieczoru. I tak dzień po dniu, miesiąc po miesiącu. Nieprzerwany marsz ludzkiej szarańczy. Prawdziwy młyn w którym tubylcy przerabiają turystów na kasę.
O samych zabytkach opowiadać nie będę. W sieci jest mnóstwo zdjęć i nieskończona liczba opisów. W końcu wielu ludzi już tam było i zechciało się podzielić swoimi wrażeniami i fotkami.
POCIĄGIEM DO KAIRU
Z Asuanu do Kairu wiedzie dwunasto godzinna droga koleją. Wygodne, przestronne wagony, oczywiście brudne, ale do tego zdążyliśmy już przywyknąć . Świetna okazja to suto zakrapianej imprezy.
Sam Kair to miasto miast. Olbrzymi, szesnasto milionowy moloch z najciekawszym sukiem w całym Egipcie. W ramach zorganizowanej wycieczki spędziliśmy tam jedynie dwa dni, co jest zdecydowanie zbyt krótkim okresem na choćby pobieżne poznanie miasta. Udało nam się rzucić okiem na wspomniany już suk, zwiedzić z grubsza cytadelę Saladyna oraz dzielnicę koptyjską. I oczywiście muzeum Kairskie pełne starożytnych skarbów i mumii. Na każde z tych miejsc mogliśmy poświęcić niesamowicie nieprzyzwoicie mało czasu.
Ale co mi najbardziej utkwiło w pamięci to nie jakiś cudowny widok ani wspaniały, starożytny zabytek. Najbardziej oszałamiające były Kairskie slumsy, czyli Miasto Umarłych. I jest to, zaiście, prawdziwe miasto umarłych. Stary cmentarz pełen wielkich grobowców, zamieszkany, oprócz prawowitych mieszkańców nekropolii, przez na wpół żywych wyrzutków i outsiderów. Niektóre z zamieszkanych grobowców są „używane” jeszcze do swoich pierwotnych celów, grzebie się w nich zmarłych, a żałobnicy wciąż je nawiedzają. W takich przypadkach „żywi” mieszkańcy grobowca ulatniają się na czas wizyty rodzin zmarłych, a te zostawiają dla nieproszonych mieszkańców bakszysz, za opiekowanie się grobowcem. Dziwne? Najdziwniejszy i tak był las anten satelitarnych wystający sponad cmentarza.
A na sam koniec zwiedzania czekała na nas oczywiście wisienka na torcie w postaci
PIRAMID I SFINKSA
Będąc na miejscu zastanawiałem się nad jedną rzeczą, czy budowle te nie są najbardziej rozpoznawalnymi na ziemi obiektami architektonicznymi, jakie kiedykolwiek zostały wzniesione ręką człowieka. Niewiele jest rzeczy, które mogą się pod względem z nimi równać. Ich popularność przekłada się oczywiście na ilość turystów zjeżdżających do tego miejsca. Czy warto, to oczywiście inna para kaloszy. Podróżowała z nami pewna Pani, wtajemniczona w nauki ezoteryczne i okultystyczne. Ta stwierdziła, że miejsce to przenikają dwa rodzaje energii. Pierwsza, która uderza w ciebie jako pierwsza, to energia oczyszczająca, druga z kolei ładuje ciebie pozytywnymi emocjami. Niestety, jestem umysł ścisły, którego natura nie obdarzyła wrażliwością na wszelkie subtelne wpływy zaświatów i innych tajemniczych wymiarów. Mi było po prostu niesamowicie gorąco.
SHARM
Na tym zwiedzanie zakończyło się. Jeszcze tylko kilkugodzinna podróż autokarem i z powrotem wylądowaliśmy w Sharmie. Chwila oczekiwania na przydział hotelu i mogliśmy się pławić w luksusach all inclusive (de facto nie słusznie nam w hotelu przyznanego, gdyż takowa usługa nie była przez nas opłacona, ale zgodnie ze staropolskim przysłowiem postanowiliśmy temu podarowanemu koniowi w zęby nie zaglądać).
KONIEC
Na zakończenie chciałbym pozdrowić grupkę osób, które miałem przyjemność poznać w drodze. A mianowicie dwie pary z Warszawy (UWAGA!!! Może być to szokujące dla niektórych, ale w Warszawie też żyją fajni ludzie) oraz Państwo wicestarostwo ze Złotoryi. Mam nadzieję, że jeszcze spotkamy się gdzieś na szlaku!!!