Starożytny Egipt - tajemniczy świat piramid, faraonów i magicznych rytuałów. Świat, który istniał 3000 lat, bezpowrotnie utonął w mrokach historii...
Moja prawdziwa przygoda z Egiptem rozpoczęła się, gdy miałam 15 lat. W wyniku wrażeń jakie zafundowało nam biuro podróży, zmieniliśmy kierunek wakacji z Tunezji na kraj faraonów. Cieszyłam się. Miałam w swojej świadomości jednak fakt, że być może jest to moja pierwsza i ostatnia podróż w tym kierunku. Bałam się, że po latach zapomnę jacy są tam ludzie, jakie widoki, zapachy. Pokochałam ten kraj już dużo wcześniej. Wystarczyły lekcje historii, National Geographic i książki. Lecz teraz pojawiła się szansa zrobić coś więcej. To znaczy zobaczyć wszystko z bliska i doświadczyć na własnej skórze.
To nie był mój pierwszy lot samolotem i to nie był pierwszy ciepły kraj, który odwiedzałam. Lądowanie przebiegło bez zarzutów, wszyscy klaskali, schody podstawili i wysiadłam. Błąkające się dusze szukały budki z wizą. Widok Hurghadowego lotniska przyprawiał o dreszcze. Nie miałam pojęcia, że kiedyś znacząco zmienię do niego nastawienie Duchota, brud, obdrapane ściany i strasznie hałaśliwy sygnał alarmowy – taśma ruszyła, jadą bagaże. Przechodzimy przez bramkę pod tytułem ‘nic do oclenia’, meldujemy się u rezydenta i jedziemy do hotelu. Pokój dostajemy z widokiem na przepiękny ogród w wersji ‘inside’, po którym dumnie kroczą różowe flamingi. Jest ciemno. Rozbrzmiewa muzyka, czuje się ciepło, pijemy na balkonie wodę mineralną i siedzimy na balkonie w piżamach. Fantastyczne wakacje ...
Chciałam iść, oglądać, skakać do muzyki, ale niestety musiałam jeszcze poczekać. Łóżko, na którym przyszło mi spać zwane było dostawką, co oznaczało skrzypienie, przy każdej zmianie pozycji i wbijającą się drewnianą deskę stelaża w plecy. Jednak po czasie przestało mi to przeszkadzać.
Najważniejszym punktem całych wakacji miała być wycieczka do Kairu. Zdecydowaliśmy się jednak jeszcze na Luksor i na rejs statkiem na Giftun, gdzie potem okaże się, że obiecane delfiny wcale przez statek nie przeskakiwały.
Jeśli chodzi o Kair to po pierwsze chodzi o pieniądze, a po drugie, że trzeba było wstać we wczesnych godzinach nocnych. Wpół śpiąca ubrałam się i zeszłam na dół. Pakiet śniadaniowy przyprawiał o mdłości. Biały ser, którego w życiu nie tknę, oliwki, sucha bułka i plaster zielonego ogórka. Nawet, gdybym to zjadła nie najadłabym się ani trochę, więc praktycznie nie zjadłam nic. Nie pamiętam ile postojów zorganizowano, ale na pewno 2. Pamiętam, że podczas jednego jedliśmy, a podczas drugiego na pustyni chodziły 7 centymetrowe mrówki. Długi konwój autokarów jechał szybko przez pustynię. Po 6 godzinach dojechaliśmy na miejsce. Jest Kair! A wokół ludzie, samochody, może budynki trochę większe niż przeciętne, życiodajny Nil. Wszystko wyglądało pięknie, gdy siedziało się w klimatyzowanym autokarze. Jednak trzeba było kiedyś wysiąść. W momencie czułam jakby ktoś wsadził mnie do piekarnika. Czerwiec, ja i Egipt 2004 roku. Ciągnąc nogi za sobą podchodzę bliżej. Są piramidy, wszystkie 3, żadnej nie zburzyli, w żadnej nie ma jeszcze McDonalda, choć do tego podobno niedaleko. Robimy zdjęcia, urządzamy sobie przejażdżkę na wielbłądach, co kosztuje nas majątek, a mnie prawie zawał serca. Okazało się, że ze względu na brak prądu nie możemy wejść do środka piramidy. Następnym punktem ma być Sfinks, który, gdy staję naprzeciwko niego okazuje się być małym brzdącem w porównaniu z tym, co sobie wyobrażałam. Jestem zawiedziona i szukam cienia. Następnie jedziemy do Muzeum Kairskiego. W środku nie działała klimatyzacja. Oglądamy jak najszybciej się da, chłoniemy obrazy, któe ukazują nam się przed oczami. Smutne wydaje się to, że jeszcze raz tyle zabytków gnije w podziemiach muzeum, bo nie ma na nie miejsca. Nie mam siły wchodzić już do sali z mumiami. Największe wrażenie robi na mnie złota maska Tutenchamona. Obiad jemy w centrum miasta w restauracji z widokiem na piramidy. Następnie udajemy się do miejsca, gdzie wytwarza się alabaster. Nie mogę oprzeć się figurce piramidy ze Sfinksem i targuję się o dobrą cenę. Kupuję! Przechodzimy do perfumerii. Od zapachów i gorąca robi mi się niedobrze...
Kilka dni później jedziemy do Luksoru. Jedzie się tam krócej niż do Kairu. Wchodzimy do świątyni Amona-Re w Karnaku. Podziwiam piękną Aleję Sfinksów.
Podobno jest to miejsce z najbardziej dramatyczną historią. Święte Jezioro, Wielki Hipostyl i skarabeusz, wokół którego trzeba chodzić. Przejeżdżamy do Świątyni w Luksorze, zachwycona jestem salą hipostylową. I teraz miało nastąpić najgorsze. Dolina Królów i 60 stopni upału. Nie wiem jak dałam radę ... zero wiatru, tylko żar i słońce. Schronieniem okazują się grobowce, które możemy zwiedzać. Do Tutenchamona nie wchodzę. Wszyscy są nareszcie punktualnie przy autokarze ;) jedziemy do Świątyni Hatschepsut i pod Kolosy Memnona. Pstryk! zdjęcie i szybko trzeba wracać, by być na czas w Hurghadzie. Wracamy sami przez pustynię.