Nie wnioskuj tak, że to, co nie jest piękne,
musi zaraz być brzydkie,
albo że to, co nie jest dobre,
jest złe.
Platon
Piękno przybiera najrozmaitsze postaci. Raz jest kryształowo czyste jak jaźń Chrystusowa, kiedy indziej mozaikowo barwne niczym karamazowskie charaktery Dostojewskiego. Może być subtelnie stonowane jak wschód słońca na znanym obrazie Claude’a Moneta albo też zawadiacko nieokiełznane jak oblicza nieujarzmionej natury. Z takim dzikim, nieprzewidywalnym i zmiennym pięknem spotkałam się, gdy w swej niepokorze i nieposkromionej zachłanności, ze wciąż niezaspokojonym pragnieniem odkrycia praw rządzących naszym życiem zgłębiałam tajemnice El Hierro – najmniejszej z Wysp Kanaryjskich.
Osiem tysięcy mieszkańców, osiadłych w malutkich wioskach i miasteczkach, zamieszkuje skromne, parterowe domki. Surowym ich ornamentem, przyciągającym wzrok turysty, są kamienie wulkaniczne, rozmyślnie eksponowane dla podtrzymania jednorodności architektury wyspy. Dawniej kamień wulkaniczny w całości tworzył ściany i dachy domostw tutejszych Hiszpanów. Dziś już tylko nieliczne domki są w pełni zbudowane z takiego czarnego pumeksu, tak jak na przykład baśniowo karłowaty hotel PUNTA GRANDE, w którym kwaterowałam. Osadzony samotnie na skalnym intruzie, brawurowo ingerującym w majestatyczną przestrzeń oceanu, triumfuje on w Księdze Rekordów Guinnessa jako najmniejszy hotel na świecie.
Tubylcy rozmawiają tylko po hiszpańsku. Niefrasobliwi w podejściu do życia, chętnie spędzają wolny czas na przydrożnych ławeczkach, patrząc jowialnie przed siebie. Nie spieszą się. Gdy raz utknęłam w kolejce w supermarkecie, trzymając dwa produkty w ręku, stojące przede mną małżeństwo z wypełnionym po brzegi dużym koszem zgodnie przepuściło mnie do kasy. Spokój wyspiarzy kontrastuje z częstymi erupcjami niepokoju otaczającej ich dziewiczej przyrody.
W sztormową noc rozszalałe fale, sięgające około dziesięciu metrów, rozbijały się widowiskowo o nadbrzeżne klify. Atmosfera niesamowitej nocy przypominała apokaliptyczny film grozy, tak że ani na moment nie zmrużyłam oka. Atlantyk demonstrował swą potęgę niczym homerowski bóg. Drzwi i okna mojej łazienki wciąż otwierały się od naporu hulającego wiatru. Choć nieokiełznany żywioł stale próbował wtargnąć w moją intymność, nie bałam się. Czułam się bezpiecznie. Nie widziałam w tej potędze żadnego zagrożenia, a w głośnych akordach nie słyszałam złowrogiego zwiastuna. Natura manifestowała swą olbrzymią siłę, ale nie użyła burzycielskiej mocy. Pokazała tylko, że jeśli zechce, może niszczyć tak jak agresor atakuje niewinność lub niezawinioną słabość.
Nazajutrz rano natura powróciła do zwykłego dla niej błogostanu. Narzucała się wprost z jawnymi oznakami rajskiego spokoju i niebiańskiej mądrości. Dla oceanicznego świata bujnej flory i fauny stała się na powrót krystalicznym, przejrzystym pałacem, a dla tutejszych mieszkańców – bezpiecznym schronieniem. Winnice, sady owocowe i plantacje egzotycznych kwiatów, zasadzone na skrawkach żyznej gleby, wciśniętych pomiędzy wulkaniczne góry, wymagają tu na co dzień ogromnej pracy, ale za mozolny trud nagradzają wielkim wyciszeniem serca, które zbliżając do Boga, koi wszelkie ziemskie smutki. Rozległe pustkowia, nienaruszone przemysłem, znów nęciły swym urokiem nielicznych tutaj zagadkowych wędrowców. Zielone pastwiska, czarne góry, modre lasy – otoczone bezkresnymi, turkusowymi wodami – sprawiały wrażenie absolutnej nietykalności.
Piękno El Hierro to piękno dzikie, wolne od narzucającej się komercji i przytłaczającego zgiełku. To piękno mało przystępne, a dzięki temu ocalone przed inwazją współczesnego blichtru. Drogi prowadzące do widokowych „pereł” są kręte, strome i wąskie. Podróżując wypożyczonym samochodem, często doznawałam wrażenia, że balansuję na krawędzi przepaści. Bałam się, a mimo to zmierzałam uparcie do celu. Nad strachem zwyciężała moja pasja znalezienia Boga, ukrytego w magicznej naturze. To On przecież stworzył te miejsca. Długo wypatrywany krajobrazowy cud zapierał dech w piersiach, rekompensując poprzedzający euforię strach. Zachwycające przedstawienie radowało nienasycone oko. Zbocza porośnięte sosnowymi lasami lub dziwacznie pokręconymi jałowcami konkurowały z powulkanicznymi uformowaniami skalnymi, które scalały się ze starymi konarami drzew. Bajkowo ożywiona aura rywalizowała z dziwacznie posępnym pejzażem wulkanicznych stoków o brunatnym kolorze. Góry, pokryte stosami wypalonych kamieni, kreowały kosmiczną panoramę. Na pierwszy rzut oka nie było żadnych oznak życia. Nie mogłam wypatrzyć najlichszej roślinki. Pozornej martwocie przeczyły jednak szybujące w górze ptaki, a w dole – tam, gdzie udało się podejść niżej - ławice ryb, odwiedzające przybrzeżne wody. Na najbardziej na zachód wysuniętym krańcu wyspy spośród rumowiska umarłych kamieni wyrasta latarnia morska Faro de Orchilla, jedyny przejaw cywilizacji na tym „nieziemskim” kawałku ziemi. W 150 roku uznano to miejsce za koniec świata. Do dziś z nim się kojarzy.
Pogoda była bardziej zmienna niż rozkapryszona mała dziewczynka: słońce rywalizowało z gęstą mgłą, mgła z deszczem, deszcz ze sztormem, a chłód z upałem… Pewnego dnia, gdy przemierzałam kolejny kawałek hiszpańskiego lądu, cudownie ciepły wiatr okazał się dla mnie zdradziecki. Kiedy delektowałam się widokiem historycznej wioski na brzegu urwistej skarpy, chronionej wodami Atlantyku, straciłam równowagę, złapana w szpony judaszowej bryzy, pchnięta jej siłą o krok za daleko w moim poczuciu bezpieczeństwa… Na krótki moment obezwładniła mnie paniczna trwoga.
Znam człowieka noszącego w sobie piękno podobne do dostojnej i dzikiej krainy na El Hierro. Mówią o nim: impulsywny arogant, impertynent pozbawiony spójnego systemu wartości, niedojrzały karierowicz bez ogłady, egocentryk świetnie odnajdujący się w wyścigu szczurów i lekkich rozrywkach, flirciarz ceniący „efektowne zewnętrznie łupy”. Widzą w nim to, co istnieje bezsprzecznie. Ostatnio spytałam wspólnego kolegę, czy wbrew temu wszystkiemu uważa naszego znajomego za dobrego człowieka. Odpowiedział bez chwili wahania: „Tak”. „Lubisz go?” – badałam dalej. „Bardzo”. „Ja też – dodałam – choć dziś jestem na niego wściekła”. Na czym zatem polega taki fenomen?
Tajemnica tkwi w intuicyjnie wyczuwanym pięknie, które objawia się hojnie w chwilach zaufania. Wtedy wybuchowy pyskacz zadaje sobie egzystencjalne pytania, fascynuje się niestandardową muzyką i ambitną literaturą. Poszukuje i gubi się w swej życiowej podróży. Wciąż zbacza z właściwej dla siebie drogi, lecz głęboko skrywane pragnienie najwyższych wartości nie daje mu spokoju i każe zawracać na odpowiedni kurs.
Człowiek jest ujmujący w swym zagubieniu, jeśli pomimo hamletowskich rozterek podejmuje wyzwanie szukania. Droga do ukrytej skrzętnie czarownej harmonii bywa kaskaderska. Piękno nie uszanowanej wrażliwości jest obwarowane przez liczne zranienia z przeszłości, wobec których chylimy czoła. W środku drzemie - niczym gotowy do erupcji wulkan - siła w swym budującym potencjale. Na zewnątrz twardość na granicy bezwzględności.
W trudnej walce z mrokiem w sobie krzepiący pozostaje fakt, iż choć niemożliwe jest ujarzmienie żywiołów natury, można okiełznać własny cień i wpuścić światło do krainy ciemności. Piękno pozamykane na wszystkie spusty stopniowo wychodzi ze swego ukrycia. Na początku jest nieufne, tak jak bywa nieufne oswajane dzikie zwierzę. Z czasem jego blask rozświetla się coraz mocniej, a jego siła nabiera mocy zmieniania świata na lepszy.