Rejs po Nilu, październik/listopad 2005
Hurgada, Luksor, Esna, Edfu, Kom Ombo, Asuan, Abu SImbel, Kair
Wielka Wyprawa, podczas której przebyliśmy ponad trzy tysiące lat w zaledwie 15 dni. Za oknem buro i zimno, ja czuję jeszcze na szyi powiew gorącego egipskiego powietrza, staram się je wdychać głęboko w nozdrza. Po raz kolejny oglądam zdjęcia, wpatrując się w monitor i uporczywie zasłaniając zasłonkę, jakby chcąc odgrodzić się od szarej rzeczywistości.
Egipt to dwa różne światy oddzielone od siebie ostrą granicą, tak jak trzy tysiące lat temu Nil odgradzał w starożytnych Tebach Świat Żywych i Świat Umarłych; pierwszy świat AD 2005 to właśnie ta starożytność, niezmierzone tajemnice ukryte w rozmaitych zakątkach kamiennych świątyń, wyryte na ścianach w postaci reliefów i hieroglifów, wyrażone w dumnych posągach bogów i faraonów, zanurzone w granatowych, nieprzeniknionych wodach Nilu, który od tysiącleci snuje się leniwie i ospale, a jednocześnie dostojnie, wśród pustynnych kamieni i piasków zamieniając je w żyzną glebę.
Drugi świat to świat arabski – rozgadany i pokrzykujący, rozdzierający odgłosem klaksonów na zatłoczonych ulicach, przepełniony tanią turystyczną komercją, wciągający cię w setki, tysiące sklepów i kramów, straganów i suków, gdzie, my friend, dostaniesz good price za „real” papirus, pyramids czy skarabeo. Gdzie półgodzinne spóźnienie jest normą, bo nie ma po co się spieszyć, hotel 4* ma tych gwiazdek najwyżej dwie, a reszta nie jest wydawana, bo po co. Uśmiechnięci i sympatyczni Egipcjanie, filujący na twoje turystyczne pieniądze, brud na ulicach, niedokończone budowle, nędzne, rozlatujące się chaty z cegły mułowej i przenikliwy wzrok zamieszkujących je dzieci, które od turysty wypatrują długopisu, cukierka, a może po prostu zwykłej ludzkiej miłości.
Nie wiem, czy podoba mi się ten drugi świat. Za bardzo krzyczy i wysysa soki. Do pierwszego świata wiem, że kiedyś wrócę. Sama, bez przewodnika i sztywnego harmonogramu wycieczki. Bez nieustannej gonitwy za kolejnym zabytkiem i pięcioma minutami wolnego czasu na zrobienie kilku pamiątkowych fotografii. Usiądę u stóp piramid, obejmę kamień i mocno zaciągnę się starożytnym powietrzem, zaciskając powieki i oczyma wyobraźni widząc ostatnią drogę Cheopsa do miejsca jego wiecznego spoczynku...
Tymczasem zostały wspomnienia po niezapomnianym rejsie, które tu skrzętnie spisuję, popijając herbatkę z hibiskusa.
Przylot do Hurgady
Pierwsze wrażenie po wylądowaniu chyba dla każdego jest podobne. Przyjemny, gorący podmuch tutejszego wiatru, który czuć na karku. Zaraz potem zniszczony budynek lotniska i tłok oraz bałagan tam panujący - oto symptomy prawdziwego arabskiego świata. Krzyki, zamieszanie, zagubione tłumy turystów i rezydenci odnajdujący swoich wczasowiczów. Nasze biuro – Sun & Fun przybrało doskonałe barwy – pomarańczowe, dzięki temu szybko odnajdujemy naszego przedstawiciela. Zanim jednak to zrobiliśmy, zakupiliśmy znaczki wizowe. Potem tylko wypełnienie kilka kwitków, odstanie w kilku kolejkach i już możemy ruszyć na poszukiwanie naszych bagaży. W zamieszaniu, po kilku zmianach miejsca, gdzie miały znajdować się nasze bagaże, wreszcie je odnajdujemy i możemy jechać do hotelu.
W trakcie drogi do hotelu oglądamy okolice Hurgady – istny krajobraz po bitwie, nieustający plac budowy. Hotele w surowym stanie, bez okien i elewacji, z wystającymi w niebo drutami. Co dziwne, nigdzie na tych budowach nie widać robotników. A hoteli ponoć przybywa, więc jak to się dzieje?
Okazuje się, że zostajemy skierowani do Royal Palace, hotelu położonego dosyć blisko zarówno od lotniska jak i od centrum Hurgady. 4* to to na pewno nie są, ale nie robimy rabanu, nie chcąc tracić cennego czasu i jednocześnie wierząc, że po rejsie trafi nam się coś lepszego. Chłoniemy wszystko co nowe i inne – palmy lekko kołyszące się na wietrze, piękne, zielone alejki pomiędzy bungalowami, plażę, cudowny błękit morza czerwonego no i tę fantastyczną temperaturę. Postanawiamy wybrać się na pierwszy spacer po okolicy i od razu pierwszy szok – słońce chowa się tu błyskawicznie punkt piąta. Zachód trwa dosłownie kilka chwil i jednocześnie wygląda przepięknie. Idziemy świeżo wybudowanym bulwarem, mijając sklepy i sklepiki, kawiarenki i wszechobecne reklamy McDonalds. I za chwilę drugi szok – Egipcjanie i ich zachowanie… Zaczepiają nas co chwilę i chcą rozmawiać! Hello my friend!! Where are you from? Na początku dajemy się wciągnąć w każdą rozmowę a co za tym idzie niemal do każdego sklepu- dawno w tak krótkim czasie nie spotkaliśmy tylu przyjaciół;) Tak naprawdę wiemy, o co w tym wszystkim chodzi, ale ciężko nam tak po prostu odmawiać rozmowy miłym i uśmiechniętym ludziom… Jeszcze nie umiemy mówić „nie”, chociaż zachowujemy przynajmniej trochę asertywności i na razie nic nie kupujemy.
Wkrótce czas na pierwszą kolację i jednocześnie pierwszy posiłek w Egipcie. Początkowo boję się przełknąć czegokolwiek z obawy przed zemstą faraona, o której się nasłuchałam i naczytałam już w Polsce, że postanowiłam zachować super ostrożność, aby zminimalizować ryzyko. Dlatego postanawiam nie ruszać całkiem apetycznie wyglądających kolorowych ciasteczek z galaretką i kremem na deser.
Wieczorem zauważyć można już dużo mniejszą temperaturę i wiatr, który daje się we znaki- przydadzą się nam z pewnością długie spodnie i polary. Jeżeli jednak nastawiasz się turysto na zwiedzanie, tak jak my, warto wybrać się do Egiptu na jesieni i znosić te chłodne wieczory, na korzyść niższej temperatury sprzyjającej częstemu przemieszczaniu się od zabytku do zabytku.
Luksor
Wstajemy raniutko, a właściwie jeszcze w nocy. Jestem trochę nieprzytomna, ale tylko przez chwilę; emocje robią swoje. Wydaje mi się, że przez całą noc śniły mi się zabytki, które już dziś mamy zobaczyć.
Przed wyjazdem czas na kawę. Jeszcze nie obudziliśmy się na dobre i ten fakt stara się wykorzystać obsługujący nas kelner. „Fiftin paunds” mówi cicho, podając kawę. Ja już chwytam za portfel, jednak Robert z naszej wycieczki ma lepszy refleks – zaraz zaraz przecież ta kawa jest w ramach śniadania, które zabieramy ze sobą jako suchy prowiant. Zatem nie powinniśmy nic płacić. Przestraszony kelner, ledwie usłyszał nazwisko swojego managiera, wycofuje się z poprzedniej propozycji, nieśmiało mówiąc „ joke”. Ech, jacy ci Egipcjanie weseli, ciągle tylko dżołk i dżołk...
Krążymy jeszcze trochę po Hurgadzie, zbierając pozostałych uczestników naszego rejsu. Okazuje się, że będziemy mieli kameralną 12. osobową grupę warszawsko – śląsko – australijską. Docieramy do miejsca, skąd wyrusza konwój. Zawsze wyobrażałam sobie, że w czasie konwoju wszędzie otaczać nas będzie policja – z przodu, z tyłu, na poboczu – w trasie. Tymczasem jest jej zdecydowanie mniej, niż myślałam. Jedziemy w kilkanaście autokarów dosyć rozstrzelonym konwojem; chwilami nie widzimy przed sobą ani za sobą żadnych innych pojazdów. Nasza przewodniczka podczas rejsu, Agnieszka, Polka od 8 lat mieszkająca w Kairze, zdradza nam, że obecnie konwoje wyglądają zupełnie inaczej niż kiedyś. Są utrzymywane przez biura turystyczne i ich głównym celem nie jest już zapewnienie nam bezpieczeństwa (Aga twierdzi, że i tak jest bezpiecznie), lecz szybkiego i bezproblemowego transportu turystów. To fakt, w czasie konwojów tamowany jest całkowicie ruch drogowy, a znając zwyczaje tutejszych kierowców (my tak naprawdę dopiero je poznamy), założę się, że normalnie przebycie tej trasy zabrałoby nam zdecydowanie więcej czasu.
Znaczną część drogi przebywamy pośród skalistych wzgórz.
Wkrótce docieramy do Luksoru. Dopada nas miejski zamęt i ruch uliczny, ale w mojej głowie zamęt jest chyba większy – niebawem moim oczom ukażą się jedne z najsłynniejszych zabytków na świecie!
Zwiedzając Karnak
Przystanek pierwszy – Karnak. Największy zespół świątynny w Egipcie, budowany, rozbudowywany i przebudowywany przez stulecia. Co bardziej leniwi faraonowie nie stawiali świątyń od podstaw, ale korzystali z dorobku swoich poprzedników - albo burzyli ich świątynie i z otrzymanego w ten sposób materiału stawiali nowe, jeszcze okazalsze i wspanialsze, albo zwyczajnie zacierali napisy i wizerunki przodków, naprędce wykuwając swoje. Nie robili sobie wiele z dorobku swoich poprzedników, koncentrując się na tym, aby to właśnie oni byli zapamiętani najlepiej, jako ci, którzy pozostawili po sobie największy dorobek architektoniczny.
Karnak wita nas aleją dumnych sfinksów z głowami barana prowadzących do zniszczonego już pylonu. W przewodnikach można wyczytać, że pierwotnie aleja sfinksów prowadziła do świątyni luksorskiej przez całe miasto, Aga twierdzi jednak, że to nieprawda i że nigdy obie świątynie nie były połączone.
W Karnaku po raz pierwszy poznamy klasyczny dla wycieczek i niestety niezbyt fortunny dla turystów sposób zwiedzania – najpierw przewodnik oprowadza nas po całym terenie, opowiadając o jego historii (słowo „oprowadza” chyba jednak nie jest najwłaściwsze, bardziej trafne jest „przepędza przez zabytki”), a na koniec daje nam kilka- kilkanaście minut na robienie zdjęć. W Karnaku popełniliśmy błąd stosując się do tej zasady, przez co nie było wystarczająco czasu aby spokojnie pospacerować po świątyni i zrobić wystarczającą ilość fotek.
Zwiedzamy tylko część z całego obszaru Karnaku, ze względu na trwające prace remontowo – wykopaliskowe. Dźwig, który fotografujemy na tle ruin świątyni, wygląda tutaj trochę kosmicznie. Na mnie ogromne wrażenie robią monumentalne kolumny w sali hipostylowej. Najbardziej jednak nie mogę doczekać się momentu, gdy zobaczę święte jezioro. To tutaj właśnie, wg powieści Pauline Gedge, po raz pierwszy spotkali się Haszepsut i Senenmut, przyszły najwyższy dostojnik i domniemany kochanek jedynej kobiety, która została faraonem. Jeszcze jako mała dziewczynka wskoczyła do jeziora chcąc się utopić, skąd wyłowił ją ówczesny młodziutki kapłan. Widok jeziora niestety mnie rozczarowuje – jest małe i kwadratowe; wyobrażałam je sobie zupełnie inaczej. Ale za to w pobliżu jeziora znajduje się posąg skarabeusza – skwapliwie obchodzimy go siedem razy, tak jak większość turystów, w poszukiwaniu szczęścia… A może nasze szczęście znaleźliśmy właśnie tu, mogąc tu być i oglądać to wszystko?
Wracając do Hatszepsut i jej historii – w Karnaku dumnie prezentuje się obelisk ku jej czci, który jak strzała pnie się do góry, jakby chciał dotknąć nieba. Obelisk jest dwukolorowy – do połowy ma wyraźnie inny odcień. Okazuje się, że następcy królowej usunęli ślady jej panowania obawiając się zapewne innych odważnych kobiet, chcących sięgnąć po najwyższą władzę w państwie. Na obelisku nie mogli usunąć wszystkiego, więc jego dolną część po prostu zakopali i stąd teraz ta różnica w zabarwieniu.
Chwilę potem podziwiamy posągi Ramzesa II, wielkiego wojownika i budowniczego, ze skrzyżowanymi rękami na piersiach oznaczającymi chwałę i zwycięstwo.
W całym kompleksie świątynnym co rusz natykamy się na Araba zachęcającego nas do zrobienia sobie z nim zdjęcia. Oczywiście nic za darmo. Oglądając czasem w albumach czy przewodnikach fotografie z Karnaku gdzie Arab stuka dłutem w kamienną tablicę, ma się wrażenie że cofnęliśmy się o kilka wieków. To jednak jak najbardziej współczesny mieszkaniec Luksoru, który o rzeźbieniu w skale ma niewielkie pojęcie, zna się natomiast doskonale na różnych metodach wzbogacania się na turystach. Choć tak naprawdę słowo „wzbogacanie” nie jest adekwatnym do ich sytuacji, oni po prostu zarabiają na chleb. Przy czym większość współczesnych Egipcjan nie utożsamia się w ogóle ze starożytną historią swojego kraju, czasem nawet nie posiadając elementarnej wiedzy w tym zakresie… Cóż, może nie powinniśmy się temu dziwić, w końcu to nie jest ich kultura, przyszli do Egiptu na „gotowe” i epokę faraonów traktują wyłącznie w kategoriach zarobkowych..
Fotki – z Arabami i bez – robimy prawie w biegu – wyszukujemy ciekawe miejsca, cykamy, i biegniemy dalej. To przykre, w takim tempie nie mamy za bardzo możliwości, aby chociaż spróbować wczuć się w starożytny klimat, posiedzieć i powdychać egipskie powietrze osnute mgiełką tajemniczości oraz zastanowić się, co czuli faraonowie kiedy wznoszono na ich cześć i polecenie te wszystkie cuda…
Z Karnaku jedziemy do instytutu papirusu. Tu Agnieszka pokazuje nam, jak wyrabia się papirus- sposób bardzo prosty, acz długotrwały.
Na zachodniej stronie Luksoru
Zaopatrzeni w tuby z papirusami idziemy na smaczny obiadek, by po nim przejechać na zachodnią stronę Luksoru – do miasta umarłych. Jako pierwsze po tej stronie rzeki zwiedzamy kolosy Mnemona.
Dwa monumentalne posągi przedstawiające Amenhotepa III swoją nazwę zawdzięczają Grekom, którzy wierzyli, że przedstawiają mitycznego władcę Etiopów. Nadstawiamy uszu z nadzieją, że uda nam się usłyszeć zawodzenie jednego z posągów. Niestety, nic z tego. Kolos zamilkł na początku naszej ery, po przeprowadzeniu remontu. Czyżby jego cudowna moc się wówczas skończyła? Czy może najzwyczajniej w świecie dziura w kamieniu, przez którą przedostawało się ocieplające się powietrze wydające odgłos zawodzenia, została zatkana? Nie stąpajmy przez chwilę twardo na ziemi i przyjmijmy 1 wersję…Robimy sobie zdjęcia z serii „my na tle..” Nie lubię takich fotek, ale tutaj warto je zrobić, ponieważ dopiero porównanie naszych rozmiarów do kolosów może dać w pełni wyobrażenie o ich wielkości. Nie potrafię wyobrazić sobie, jak ogromna musiała być świątynia, do której wejścia strzegły zachowane do dziś posągi…
Nasz kolejny przystanek to świątynia Hatszepsut, położona dokładnie na wprost Karnaku, tyle że na przeciwległym brzegu Nilu. Aby do niej dotrzeć, jedziemy śmieszną kolejką, a potem przechodzimy przez barwny i rozwrzeszczany korowód handlarzy chcących nas namówić na bazaltowego kota czy białą chustę. My Polacy, możemy poczuć się tutaj prawie jak w domu, patrząc na tablicę informującą że to polska grupa archeologów rekonstruowała tę świątynię i przez wiele lat prowadziła prace badawcze. Przed moimi oczami znowu stają sceny z książki Pauline Gedge „Królowa Hatszepsut”, w których główna bohaterka dokonała wyboru miejsca i planowała budowę powierzając jej realizację Senenmutowi. Trzy poziomy kolumn niemal wyrastających z otaczających skał i olbrzymie schody wiodące na kolejne piętra tarasu robią niesamowite wrażenie. Mimo że do jakości prac Polaków i zgodności z pierwowzorem są zastrzeżenia i krąży na ten temat wiele sprzecznych opinii wśród archeologów, jestem pełna podziwu dla finalnego efektu. Miejsce to jest niepowtarzalne i chyba jako jedyne znacząco wyróżnia się wśród wszystkich świątyń jakie widzieliśmy w Egipcie. Mimo że tę kobietę już w roli faraona przedstawiano jako mężczyznę, bez biustu i z brodą – najważniejszym oprócz podwójnej korony atrybutem władcy. Szkoda też, że jej koniec, a właściwie wspomnienia po niej były tak marne – usuwając ślady jej panowania następcy dali wyraz swego męskiego tchórzostwa;) Zastanawiam się, jaką była kobietą? Jak żyła, jak rządziła? Co spowodowało, że sięgnęła po podwójną koronę – chęć władzy, nienawiść do prawowitego następcy jej męża, ambicja? Czy może była jedynie marionetką w rękach otaczających ją dostojników? Prawdopodobnie nie dowiemy się tego nigdy, możemy jedynie snuć domysły i wyobrażenia…
Wieczny spoczynek faraonów
Tymczasem nas czeka jeden z ostatnich już przystanków na dzisiejszej trasie. Dolina Królów. Nie chcąc wystawiać swoich grobowców na publiczny widok, jak czynili to ich wielcy poprzednicy budując piramidy, a tym samym na żer złodziei, faraonowie z czasów nowego państwa postanowili ukrywać swoje grobowce pośród skalistych wzgórz w Tebach Zachodnich. We współczesności wybudowano wejścia wiodące do grobowców, jednak za czasów ich powstania były skrzętnie poukrywane, a ich budowniczowie po skończeniu prac musieli ginąć, by nie zdradzić drogi do nich prowadzących. Jednak ich śmierć nie na wiele się zdawała, bowiem większość grobowców okradziono już w starożytności. A było co grabić – faraon zabierał ze sobą wszystko, co potrzebne mu było do życia „po tamtej stronie”, a więc kosztowności, klejnoty, żywność, meble. Ktoś musiał faraonowi służyć, stąd umieszczano w grobowcach także figurki służących – 365 figurek podobnych do siebie ale nigdy nie identycznych – w ten sposób jeden „służący” pracował dla faraona jeden dzień w roku.
Patrząc na Dolinę Królów, wydaje się ona przeciętnym miejscem, spaloną słońcem kamienną doliną i zupełnie niezachęcającą. Dopiero gdy zastanowimy się, co kryje w środku, zaczynamy rozumieć magię tego miejsca. Magię, którą trzeba poczuć jak najszybciej, bo niedługo nie będzie już dostępna dla zwiedzających. Z roku na rok bowiem zamykane są kolejne, najbardziej okazałe grobowce. Także i my nie mamy szczęścia – kilka miesięcy przed naszym tu przyjazdem zamknęli kilka najładniejszych miejsc ostatniego spoczynku faraonów. Istnieje projekt udostępnienia grobowców do zwiedzania jedynie przez ... internet i całkowitego zamknięcia ich „w realu”, zatem każdy kto pragnie odwiedzić to miejsce, nie powinien się długo zastanawiać. Swoją drogą jednak, znając tempo prac Arabów i ich zorganizowanie, aż tak prędko nie wdrożą tego pomysłu w życie...
W miesiącach letnich w Dolinie Królów panuje straszny upał, znacznie utrudniający zwiedzanie. Szczególnie grobowce są duszne i gorące, stad słyszy się o mdlejących turystach. My trafiliśmy chyba na najlepszą porę roku – jest ciepło ale przyjemnie i nie ma mowy o zmęczeniu uniemożliwiającym zwiedzenie trzech grobowców, czyli tyle, na ile wskazuje bilet. Niestety wewnątrz grobowców nie można robić zdjęć; nie może z nami wejść także do środka Agnieszka. Przed wejściem do każdego z grobowców stara się nam dokładnie opowiedzieć co zastaniemy w środku, niestety człowiek nie jest w stanie wszystkiego zapamiętać... Oglądamy reliefy, podobizny faraonów i bogów, nie mogąc nadziwić się jaskrawym kolorom malowideł, jakie utrzymały się do dziś. Same grobowce nie są rozbudowane- to większe lub mniejsze korytarze, prowadzące do miejsca pochówku faraona.
Wracamy do autokaru – częściowo pieszo, częściowo jadąc małą kolejką. Jak zwykle otacza nas tabun handlarzy – zauważyliśmy tu pewną prawidłowość. Handlarze nagabując turystów często początkowo podają śmiesznie niską cenę, po to by turysta jednak się zainteresował i zatrzymał. Wówczas cena drastycznie wzrasta lub „zmienia” nominał – okazuje się że źle zrozumieliśmy i zamiast 15 funtów musimy zapłacić 15 dolarów... No nie, na takie „targi” nie dam się namówić! Mogę negocjować cenę, zgadzając się na wszystkie towarzyszące temu procedury, ale nie lubię być oszukiwana. Wracamy do autokaru z pustymi plecakami – bez upominków, a handlarze zostają z pustymi kieszeniami.
W drodze powrotnej z Doliny Królów zwiedzamy manufakturę alabastru, w której demonstrują nam jak z białych kruchych kamieni migoczących na różowo wytwarza się dzbanuszki, miseczki i figurki. Wyglądają szczególnie ładnie, gdy podświetli się je żarówką – wówczas mogą służyć jako lampiony. Zwieńczeniem wizyty jest oczywiście wielkie targowanie i zachęcanie nas do zakupu wszystkich zgromadzonych w manufakturze pamiątek. Jeżeli zdecydujesz się na zakup, nie oznacza to wcale, że już masz spokój; wprost przeciwnie – jesteś atakowany ze zdwojoną siłą do kolejnych zakupów My wychodzimy jedynie z małym skarabeuszem – alabastrowe dzbanuszki raczej nie będą pasować nam do mieszkania, ale tego sklepikarze zdają się nie rozumieć;)
Na statku
Wreszcie zbliżamy się do momentu zwieńczenia naszych dzisiejszych wojaży – zakwaterowanie na statek. Okazuje się, że nie możemy zobaczyć jak wygląda z zewnątrz nasza „łajba”, ponieważ statków na Nilu jest tak dużo, że nie wszystkie mają miejsce aby zacumować przy samym brzegu; cumują jeden przy drugim, a pasażerowie przechodzą przez kilka pokładów by wreszcie dotrzeć do swojego statku. Nasz nosi dumne imię „Miss World”. Po chwili oczekiwania dostajemy klucze do kajuty. Sam statek ma 5 gwiazdek i jak na egipski standard myślę że jest bardzo dobrym pływającym hotelem. Elegancka recepcja i stołówka, duży pokład przewyższający większość statków, które mijaliśmy i całkiem przestronne kajuty z sejfem i dobrze utrzymaną łazienką. Muszę przyznać, że miałam trochę obawy, jak będzie wyglądał statek, słysząc wcześniej opowieści o robactwie i brudzie; nic takiego na szczęście nie miało miejsca. Z recepcji na piętro prowadzą schody podobne do tych z Titanica, tylko ... kilka razy mniejsze. No, nie spodziewałam się ze statek będzie taki fajny Z pewnością dużo lepszy od naszego hotelu w Hurgadzie.
Rozpakowujemy się i postanawiamy wyruszyć na spacer po Luksorze.
Wychodzimy ze statku wprost na uroczy bulwar – Corniche. Idąc wzdłuż Nilu mijamy dorożki mknące jedna za drugą, a ich woźniczy pokrzykują na nas raz po raz zachęcając do przejażdżki. Wolimy jednak pieszy spacer. Dochodzimy do przepięknie oświetlonej świątyni luksorskiej, dumnie prężącej się nad samym Nilem, w centrum współczesnego Luksoru. Robimy kilka zdjęć i ruszamy dalej. W ulicznym gwarze dorożek, klaksonów samochodowych i pokrzykujących mieszkańców miasta mijamy hotel Winter Palace nadający bulwarowi arystokratyczny rys rodem z XIX w. To tu spędzali zimę władcy oraz arystokracja Anglii i Francji w czasach, gdy Egipt był kolonią tych krajów. Mieszkańcy tego hotelu jako pierwsi dowiedzieli się o odkryciu przez Howarda Cartera grobu Tutanchamona. W XX w. gośćmi hotelu były znane postacie ze świata polityki i showbiznesu: Roosevelt, Charlie Chaplin, Marlyn Monroe. Dziś można przespać się w apartamentach w których gościli nazwanych ich imieniem.
W tym momencie postanawiamy zawrócić w stronę centrum, żeby znaleźć kafejkę internetową. Kluczymy po uliczkach, mijając mniej lub bardziej oświetlone budynki, banki, hotele i bazar, a przede wszystkim gwarny tłum. W powietrzu czuć słodki zapach shishy dobiegający z mijanych mniej lub bardziej przyjemnych kawiarenek, w których godzinami przy obskurnych stolikach przykrytych ceratą przesiadują mieszkańcy Luksoru, leniwie wydmuchując dym i obserwując otaczający świat. Ten widok to esencja Egiptu – czas płynie powoli, nie ma potrzeby się śpieszyć, skoro można oddać się największej przyjemności, jaką jest palenie wodnej fajki.
Jedzenie na statku jest bardzo smaczne i bardziej urozmaicone niż w Royal Palace. Na pewno serwują więcej owoców i słodkich ciast, które piętrzą się na stołach. Większość z nich to niestety kolorowe galaretki, których staram się nie tykać, ze względu na „zagrożenie żołądkowe” – jak mawiają „przezorny zawsze ubezpieczony”, i zadowalam się suchymi ciasteczkami na deser. Przy monstrualnych ilościach jedzenia, które tu spożywam wiem, że z ciasteczek także absolutnie powinnam zrezygnować, ale zaraz się tłumaczę sama przed sobą – przecież jestem na wakacjach! No i trzeba także ulżyć stołom, bo jeśli nic z nich nie zniknie, to chyba się załamią pod ich ciężarem...
Obsługa to przemili Nubijczycy, wiecznie uśmiechnięci i skorzy do żartów.
Po kolacji postanawiamy wybrać się na dalszą część spaceru i obejrzeć z bliska świątynię luksorską. Niestety, okazuje się, że jest już zamknięta. Światła oświetlające jej mury pogasły, turyści zniknęli, nic tam po nas... Trochę jeszcze kluczymy po luksorskich uliczkach, chłonąc atmosferę tego uroczego miasteczka, które dziś żyje tak naprawdę dzięki swojej starożytnej przeszłości, i zmęczeni wrażeniami z całego dnia wracamy na statek. To nasza pierwsza noc na pokładzie Miss World.
Odpływamy z Luxoru
Wypływamy z samego rana o 7.00. Coś nieprawdopodobnego w Egipcie – punktualność co do minuty! Zastanawiam się czy kapitan statku to na pewno Egipcjanin;). Słychać pokrzykiwania Arabów przygotowujacych statek do odpłynięcia. Silnik zaczyna delikatnie buczeć i pomrukiwać. Nabieramy rozpędu i opuszczamy Luxor, rozpoczynając naszą podróż w stronę Asuanu.
Za nami świątynia luxorska widoczna z brzegu i uroczy bulwar, czyli Corniche, zwany przez nas „korniszonem”. Powoli oddala się od nas zarówno miasto żywych, jak i miasto umarłych, pozostawiając swoje tajemnice i tysiące lat starożytnej, tajemniczej i fascynującej historii.
Przed nami kilka dni sielankowego rejsu wzdłuż Rzeki – żywicielki starożytnych i współczesnych Egipcjan. „Egipt to Nil, a Nil to Egipt” – ta sentencja będzie nam teraz towarzyszyć w naszej podróży.
Po śniadaniu wdrapujemy się na pokład, zajmując nieliczne już wolne leżaki i wystawiamy się na egipskie słońce.
Nasza kąpiel słoneczna nie byłaby tak urocza, gdyby nie widok ze statku, który ukazał się naszym oczom. Zieleń, palmy i bananowce, wilgotne połacie trawy delikatnie zanurzone w Rzece, a na nich pasące się krowy i kozy oraz gdzieniegdzie osiołki.
Poranna lekka bryza zamienia się wkrótce w gorącą i słoneczną ciszę. Błogi spokój. Naszym oczom ukazują się lepianki zbudowane z cegły mułowej, małe zrujnowane a może niedokończone domki o płaskich dachach i niebieskich okiennicach. Na sznurach i „balkonach” powiewa pranie, pod ciężarem którego domy zdaje się zaraz runą, takie wydają się być kruche i delikatne. Gdzieniegdzie widzimy mieszkańców tych zabudowań – czasem starsi mężczyźni, czasem małe dzieci machające do nas przyjaźnie. Tu świat chyba zatrzymał się w okolicach XVI wieku...
Esna
Tego samego dnia przepływamy przez śluzę w Eśnie. Mamy szczęście, czekamy tylko kilka minut. Dlatego bardzo krótko obserwujemy zasłyszany preceder handlu okolicznych mieszkańców z turystami na promach. Zabawne targi, jednak chyba nikt ze statku nie korzysta z ich oferty. Podziwiam ich zaradność i pomysłowość, w jaki sposób wykorzystują obecność przybyszów, by sprzedać choć kilka sztuk galabij.
Po przeprawie przez śluzę cumujemy w porcie miasta. Dochodzi 15.00; z meczetu znajdującego się w pobliżu, wydobywa się głośne, przeciągające zawodzenie. To modlitwa. Taki dźwięk słyszeć będziemy na przestrzeni kilku następnych dni dość często. Podobno Egipcjanie nie należą do zbyt religijnych muzułmanów i rzadko modlą się przepisowo pięć razy dziennie, jednak my bardzo często przechodząc w pobliżu kolejnych meczetów będziemy słyszeć ich modły.
Nieopodal meczetu zniszczone zabudowania. Odpadający tynk, wybite szyby, rozklekotane okiennice, znowu w tym samym turkusowym kolorze. Na dachu jednego z domów spokojnie spaceruje koza. Wzdłuż uliczki „płyną” dorożki i samochody, są jednak zdecydowanie cichsze niż w Luksorze- czyżby mieli popsute klaksony??? Myślę jednak że to ze względu na mniejszy ruch, bo tutaj prędzej silnik może być niesprawny, niż klakson...
Małe sklepiki wystawiają towary na zewnątrz, zachęcając tym samym turystów z cumujących tu statków do zakupu. Najbardziej widoczne są duże kąpielowe ręczniki, które można nabyć za ok. 60 LE – czyli całkiem przyzwoita cena. Moją uwagę skupia czarno – złoty ręcznik z profilem Echnatona – częsty motyw brązowych papirusów. Na tym trochę „archaicznym” i brudnym tle anteny satelitarne wyglądają zaiście egzotycznie. A my, turyści wywaleni leniwie na leżakach pokładowych, musimy być egzotyczni dla mieszkańców Esny.
Schodzimy w pośpiechu na ląd, nie zdążywszy zabrać ze sobą pieniędzy. Mamy bowiem niewiele czasu do odpłynięcia statku w dalszą podróż. Niemal przebiegamy przez nadbrzeżny bazar – National Geografic trafnie określa to „ścieżką zdrowia”- nie dając się tym razem wessać wgłąb straganów i namówić na egipską pamiątkę. Zaraz za bazarem jest nasz cel – świątynia Chnuma, zanurzona 9 metrów poniżej poziomu współczesnych zabudowań. Mamy niestety zbyt mało czasu aby obejrzeć świątynię od środka, oglądamy jedynie z zewnątrz praktycznie jedyną zachowaną część budowli – salę hypostylową. Przeszkadza nam trochę mur okalający świątynię. Rafał próbuje się wspiąć nań aby zrobić trochę zdjęć. Nie minęło pół sekundy a zaraz zjawia się pomocny Egipcjanin. Niestety nie mamy czym mu się odwdzięczyć, bo nie wzięliśmy ze sobą portfeli, zostawiamy więc jedyny długopis jaki mamy przy sobie – pomocnik upodobał sobie także okulary słoneczne Rafała, musiał jednak zadowolić się długopisem. Jak dobrze, że przynajmniej go mieliśmy!
Wkrótce odpływamy. Widzimy pierwszy na statku zachód słońca. Wygląda imponująco. Olbrzymia żółta kula osuwa się coraz niżej i niżej, zostawiając wokół siebie intensywną i ognistą, pomarańczową poświatę, w której mienią się otaczające je palmy, ciemniejące powoli. Niebo, przed chwilą niebiesko – różowe, przybiera pomarańczowo- czerwony odcień. Nie minęła minuta i słońce zanurza się w gęste liście palm, jeszcze bardziej rozświetlając je tysiącem promieni, a w kolejnej sekundzie całkowicie skrywa się za horyzontem. To, co nas absolutnie zaskoczyło, to tempo całego wydarzenia. Tak zachłannie ziemia wchłonęła słoneczną kulę – boga Re. Zakończył się świat żywych, ustępując miejsce światu umarłych.
Edfu
Pogrążeni w tym właśnie świecie docieramy do Edfu. Noc jest dziś wyjątkowo zimna, zupełnie w przeciwieństwie do gorących charakterów Egipcjan, niemal atakujących turystów, którzy wyszli na brzeg. My to widowisko oglądamy z pokładu, trzęsąc się z zimna (przynajmniej ja). Nasza przewodniczka, w przeciwieństwie do innych przewodników ze statku, nie zabrała nas do pobliskiej kawiarni na sziszę i hibiskusa, wręcz odradzając wizytę w mieście po zmroku. Oprócz oprowadzania nas bowiem po obowiązkowych punktach wycieczki i sprzedania fakultetów, nie bardzo interesowała się naszą grupą i niechętnie dzieliła się szeroką przecież wiedzą, zdobytą zarówno na studiach z kultury arabskiej, jak i podczas 8 – letniego życia w Egipcie. Szkoda, pozostaje nam w takim razie przewodnik National Geografic, który gorąco polecam. Trochę zatem z zazdrością czytałam wspomnienia innych osób o ich przewodnikach, tworzących wspaniałą atmosferę na statku i zarzucających ich mnóstwem historycznych i obyczajowych ciekawostek. Od Agi wszystko musimy wyciągać i trochę czujemy się puszczeni samopas jak dzieci na kiepskich koloniach. Na szczęście mamy zgraną ekipę na naszym rejsie i sami stwarzamy sobie niepowtarzalną atmosferę. Rozmawiając o tym i tamtym, nadal obserwujemy brzeg i sceny „łapanek” kolejnych odważnych turystów, którzy po przejściu przez stragany znikają w mroku.
Wieczorem, przy kolacji obserwujemy „przyjęcie” urodzinowe wyprawione przez obsługę dla jednej z turystek. Bębenki, rytmiczny śpiew i taniec - wszystko wygląda egzotycznie. Nubijczycy są jak myślę bardzo wesołym i energicznym narodem – teraz ich energia uwidacznia się z zdwojoną siłą. Cały czas podczas rejsu są uśmiechnięci i pozytywnie do nas nastawieni oraz skorzy do żartów. Ledwie postawiłam przed sobą talerz pełen pysznego jedzenia, a on już chce mi go zabierać! Za chwilę oboje się śmiejemy.
Świątynia Horusa
Nazajutrz zwiedzamy świątynię Horusa w Edfu.
Natychmiast po wyjściu na brzeg już zostajemy wessani w wir pokrzykujących Arabów niemiłosiernie mocno ciągnących nas ku straganom. To, co zobaczyliśmy tutaj, było chyba apogeum egipskiego natręctwa – już nigdzie później nie próbowano nam sprzedać czegokolwiek z taką zaciętością. Na szczęście za chwilę podjeżdża nasza „taksówka” – rozklekotana dorożka, która wiezie nas przez miasteczko – niewiarygodnie ubogie, niewiarygodnie brudne i niewiarygodnie głośne. Z zawrotną szybkością mijamy stragany, domy mieszkalne (o tym, że są zamieszkałe świadczy powiewające pranie, inaczej można pomyśleć że to budynki do rozbiórki) i sklepiki, a wszystko odrapane i jakby zakurzone. Znowu cofamy się o kilka wieków. Podczas jazdy musimy mocno trzymać się barierki, inaczej jest duże prawdopodobieństwo, że wypadniemy z dorożki... Nasz szofer – tak jak i wszyscy pozostali – najwyraźniej nie przejmuje się żadnymi zasadami ruchu drogowego – wyprzedza, zwalnia, przyspiesza. Dla nas to mocne przeżycie – jeszcze nie wiemy, co spotka nas w Kairze... To, co jednak uderza nas najbardziej, to biedne, wychudzone, praktycznie zagłodzone konie, które z klapkami na oczach mkną przed siebie, popędzane batem woźnicy. Być może są jego jedynym żywicielem – mieszkańcy Edfu żyją z tego, że świątynia Horusa oddalona jest ładny kawałek od przystani, a turyści „rejsowi” pojawiają się tu codziennie w poszukiwaniu kolejnych starożytnych tajemnic i po prostu trzeba ich dowieźć na miejsce.
Po kilku minutach szaleńczej jazdy jesteśmy na miejscu. Wysiadamy z dorożki i idziemy w kierunku świątyni, szybkim krokiem mijając długi ciąg straganów. Przechodzimy przez bramki – zastanawiam się, po co zostały zamontowane, skoro buczą cały czas a nikt nas nie zatrzymuje i nie sprawdza. Kolejna egipska zagadka.
A teraz przed nami jedna z najlepiej zachowanych świątyń egipskich pomiędzy Luksorem i Asuanem. Wybudowana w czasie ptolemeuszy, w okresie rzymsko – greckim, a więc całkiem „niedawno”, ok. 200 lat p.n.e. Jest dla mnie niesamowity fakt, że cała sztuka i architektura starożytnego Egiptu utrzymała się w takim samym stylu przez cały okres panowania faraonów, a więc przez trzy tysiące lat! Obecnie różnice w stylach widoczne są na przestrzeni dziesięcioleci, a nawet w krótszych okresach, a wówczas sztuka była tak bardzo silna, że niezmienna.
Po raz pierwszy widzimy zachowany sufit w świątyni – Karnak, Świątynia Luksorska, Kom Ombo go nie mają, co czyni czasem wyobrażenie, że tak było w oryginale i że wszystkie świątynie były odsłonięte. Nic bardziej mylnego.
Cała świątynia jest tak dobrze zachowana, gdyż przez wiele wieków przykrywały ją piaski pustyni. W tym miejscu znajdowała się wioska, całkowicie zlikwidowana w XIX w., kiedy rozpoczęły się wykopaliska. Podobno mieszkańców w brutalny sposób usunięto stąd siłą.
Sufit i zwieńczenia kolumn są czarne, osmolone – przy wykopaliskach pozostała część świątyni została oczyszczona, pozostawiono nietkniętą jedynie jej górną część. Okazuje się, że była tu kiedyś przechowalnia bawełny. Robotnicy okradali właścicieli i – aby zatrzeć ślady kradzieży – palili to, co jeszcze pozostało. Stąd czarny kolor sufitu.
Oglądamy także nilomierz – urządzenie jak sama nazwa wskazuje służące do pomiaru poziomu wody w Nilu. Poziom ten potem przekładał się na wysokość podatków – im woda bardziej wylewała i dawała więcej życiodajnego mułu na pola uprawne, tym podatki były większe, bo większe były plony, więc było z czego zbierać.
Po zwiedzeniu świątyni, wracamy na „postój taksówek”, czyli kłębowisko dorożek. Szukamy naszej dorożki –wraca się zawsze tą samą, warto więc zapamiętać jej numer. Dziesiątki woźniczych wykrzykuje swoje numery po angielsku, francusku, arabsku, posiłkuje się także kartkami. Wygląda to dosyć zabawnie... Po ok. 10 minutach oczekiwania pojawia się nasza „11”, która równie brawurowo odwozi nas do przystani. Dorożkarz dostaje bakszysz z wyraźnym poleceniem, aby nakarmił konia – uśmiecha się twierdząco, choć w potwierdzenie nie bardzo wierzymy...
Przed odpłynięciem do Kom Ombo postanawiamy zaopatrzyć się w galabije na dzisiejszą galabija party. Te negocjacje na długo zapadną nam w pamięci... Zatrzymujemy się przy straganach tuż przy rzece i naszym statku. Nie minęło pięć sekund i jak z podziemi wyrósł przed nami jeden z handlarzy, zachęcając do wizyty w jego „sklepie”. Prosimy go o chwilę, gdyż chcemy najpierw kupić wodę. Ale handlarz nie zostawia nas w spokoju, lecz podąża za nami. Targujemy 2 butelki, handlarz nadal skacze wokół nas nerwowo, przeskakując z nogi na nogę i pokrzykując. Zachowuje się, jakby znalazł złote jajo, na które chucha i pędem niesie do jubilera, żeby ten jak najszybciej potwierdził jego wartość. Pakuje za nas wodę do plecaka i niemal siłą ciągnie dalej. Staram się go choć trochę zrozumieć- to przeraźliwa bieda tego miejsca powoduje, że jego mieszkańcy walczą o każdego klienta jak lwy. Być może wiele osób lubi taki styl, targowanie i kupowanie w pośpiechu; cóż, ma to pewien klimat i jest do szpiku egipskie. Na mnie jednak działa zdecydowanie negatywnie. Od razu chcę się wycofać i przebiec chyłkiem. Gdyby nie natrętność egipskich sklepikarzy, z pewnością zostawilibyśmy u nich o wiele więcej pieniędzy, jeśli tylko daliby nam możliwość spokojnego obejrzenia towaru i dokonania wyboru.
Ale wróćmy do naszego handlarza. Toczymy boje, trochę to walka słowna z przymrużeniem oka i licytacja na argumenty, dlaczego chcę zapłacić mniej a dlaczego on uważa, że towar wart jest więcej. Tu pomału wyłania się arabskie poczucie humoru i ich handlowa smykałka, być może wymuszona sytuacją życiową. Kilka razy odchodzimy od stoiska, by za chwilę powrócić na wyraźne prośby, pokrzykiwania lub zmienione oferty naszych handlarzy. Przystrajają nas w galabije- ja mówię że za duża na mnie, a on – że taka duża być musi, że to prawdziwa egipska galabija W końcu finalizujemy transakcję i wracamy na pokład. Ze statku całą sytuację obserwowali Marzena z Robertem – wyraźnie ich to rozśmieszyło. Nas też, w końcu mamy już strój na dzisiejszy wieczór!
Po powrocie do kabiny, znajdujemy na łóżku nasze pierwsze osławione już łabędzie, misternie zwinięte z ręczników. Są naprawdę słodkie.
Płynąc wzdłuż Nilu
Zażywając egipskiego słońca, które o tej porze roku, mimo że intensywne, jest jednak całkiem znośne, podziwiamy brzeg Nilu. Soczysta zieleń odbija się od suchych i twardych skał widocznych w oddali. Niewielkie poletka, które rodzić muszą trzy razy do roku, bo inaczej nie będzie to opłacalne, pokryte są czarną, życiodajną ziemią. W Egipcie jedne z głównych roślin, które są uprawiane, to truskawki. Wydawać się może to dziwne, bo nigdzie nie ma truskawek, większość upraw jednak jest eksportowanych.
Raz po raz mijamy malutkie, zniszczone łódeczki, zgrabnie przepływające między promami. Do tego przenikliwy granat wody, który do tej pory mam przed oczami i gdy go sobie wyobrażam, czuję się jakoś spokojniejsza. Prawdą są słowa „kto raz wypił wodę z Nilu, zawsze będzie do niej tęsknił i nigdy nie napoi się żadną inną wodą”.
Na statku, oprócz naszej wycieczki, kilka innych narodowości. Największa grupa to wszędobylscy Japończycy (rzeczywiście są wszędzie, byle nie na słońcu – nie widziałam, aby kiedykolwiek się opalali). To grupa chyba najbardziej zdyscyplinowana. Zawsze pierwsi gotowi do wyjścia na ląd, pierwsi na stołówce i w kolejce na tea time. Są też Francuzi i Słoweńcy.
Kom Ombo
Po herbatce i ciasteczku obserwujemy kolejny już zachód słońca. Wkrótce docieramy do Kom Ombo, by o zmroku zwiedzać znajdującą się tam świątynię. Widać ją ze statku, jest przepięknie oświetlona, a przez to majestatyczna. Jakby chciała nam zakomunikować, że podzieli się z nami swoimi tajemnicami wyrytymi na jej ścianach, ale będzie to od nas wymagało cierpliwości i pokory. Tych tajemnic nie pozostało wiele; zachowały się głównie fragmenty sali hypostylowej, ale reliefy są w bardzo dobrym stanie. Szczególnie zapamiętuję wyryte narzędzia lekarskie – nożyczki, szczypce, przyrządy do leczenia (nie wyrywania!) zębów, haki do usuwania mózgu przy balsamowaniu zwłok, piły do trepanacji... Brzmi makabrycznie, ale świadczy o wysokim stopniu zaawansowania ówczesnej medycyny. Zresztą nie tylko to fascynuje w starożytnej kulturze egipskiej – dzięki niej rok ma 365 dni, dzięki niej dziś pijemy piwo... Do tego znajomość architektury, grawitacji i innych praw fizyki, dzięki czemu stanęły piramidy i tysiące budowli do dziś budzące podziw ze względu na precyzję wykonania... Myślę, że współcześnie moglibyśmy się wiele od nich nauczyć.
Zamyśleni nad kulturą i nauką starożytną wracamy na statek. Po kolacji czeka nas zupełnie odmienny nastrój – galabija party!
Wszyscy uroczyście poprzebierani pozują do pamiątkowych zdjęć, biorą udział w śmiesznych konkursach i tańczą w rytm egipskiej muzyki. Tylko Japończycy z boku obserwują zabawę – nikt z nich się nie przebrał, przez co wyglądają jeszcze bardziej kosmicznie (my w naszych „piżamach” jesteśmy oczywiście całkowicie normalni;)) W nocy, podczas party, docieramy do Asuanu.
Nasza grupa jako ostatnia opuszcza parkiet ok. 1 w nocy. Dziś się nie wyśpimy, bo za 4 godziny wyruszamy do Abu Simbel – największej świątyni wykutej w skale.
Abu Simbel
W Polsce Wszystkich Świętych. Mroźny, wietrzny lub deszczowy dzień w kraju nad Wisłą, który spędzamy na odwiedzaniu grobów naszych bliskich, tu, w Egipcie, nabiera zupełnie innego wymiaru. O ile bowiem my w szczególny sposób o śmierci i przemijaniu myślimy raz do roku, o tyle dla starożytnych Egipcjan był to temat powszechny. Wokół śmierci, przejścia na drugą stronę, krąży cała starożytna sztuka – mumifikacja, wieloletnia budowa grobowców i dary tam składane, aby zapewnić sobie życie wieczne. A jednak był to naród tak bardzo kochający życie.
Wyruszamy o 4 rano, wcześniej pijąc poranną (nocną?) kawę. Podczas drogi do Abu Simbel staramy się trochę zdrzemnąć. Powiedzmy, że „wyspani” po ponad dwugodzinnej podróży docieramy na miejsce. Naszym oczom ukazuje się widok na przepiękne jezioro Nasera, z krystalicznie czystą wodą, a po chwili monumentalna świątynia Ramzesa II. Miejsce, które spośród wszystkich widzianych zabytków w kraju faraonów chyba zachwyciło mnie najbardziej swoim ogromem i dostojeństwem. Potężny Ramzes dumnie spogląda przed siebie, porażając swoim stoickim spokojem – tak jakby czas zatrzymał się w miejscu, a on nadal był największym władcą najpotężniejszego na świecie kraju. Obok znajduje się druga, nieco mniejsza świątynia poświęcona żonie faraona – pięknej Nefertari. Architektura świątyni świadczy o wielkiej miłości króla do małżonki. Posągi Nefertari okalające świątynie są bowiem tych samych rozmiarów, co posągi faraona. Jest to sprzeczne z zasadami ówczesnego budownictwa, bowiem postacie faraona - boga zawsze były dużo większe od posągów ich żon, matek, córek. Ale w końcu Ramzes wielkim władcą był (pozostawił po sobie bodajże największą ilość budowli), toteż miał prawo budować, jak mu się podobało.
Na wycieczkę wydaliśmy astronomiczną kwotę 75 bagsów (oj dużo biuro sobie liczy za transport, zważywszy, że wstęp do świątyni to koszt jedynie 55 LE), nie mając niestety czasu, aby wypad zorganizować z lokalnym biurem. Wiem jednak, że nie są to pieniądze stracone, bo to, co tam zobaczyłam przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Przewodniczka nie może wejść z nami do środka, staramy się więc zapamiętać jak najwięcej z tego, co mówi, aby potem odszukać to wszystko wewnątrz. Nie jest to jednak, jak się okazuje, takie łatwe.
W świątyni niestety nie wolno robić zdjęć. W tym miejscu pragnę podziękować tym wszystkim turystom, naszym poprzednikom, którzy nie trzymali się zasady, aby zdjęcia robić bez użycia flesha. Właśnie ze względu na nagminne łamanie tego zakazu, wprowadzono zakaz całkowity robienia zdjęć... Udaje nam się jednak ubłagać strażnika i robimy w pośpiechu dwa zdjęcia – niestety nieudane, ale zawsze będzie jakaś pamiątka. Fantastycznie zachowane reliefy, wraz z naturalnymi kolorami. W innych świątyniach reliefy w większości są w kolorze kamienia, w czasach swojej świetności pokryte były feerią barw, z czego nie zawsze sobie zdajemy sprawę, określając zabytki Egiptu jako „kupa szarych kamieni”. Patrząc na wnętrza świątyni w Abu Simbel, nie mogę się nadziwić, jak to możliwe, że te kolory przetrwały taki szmat czasu. Cały czas oczarowani świątynią wracamy do Asuanu, wypytując przez całą drogę Agnieszkę o ciekawostki dotyczące Egiptu.
W Asuanie
Dzisiejszego dnia zwiedzamy jeszcze zdecydowanie mniej barwny niedokończony obelisk – patrząc nań z bliska widać jaki jest ogromny. Chyba nic dziwnego, ze pękł przed ukończeniem. Gdyby powstał, byłby największym obeliskiem na świecie. A dzięki temu, że nie został ukończony, poznaliśmy sposób jego wykonania.
Wieczorem udajemy się na asuański bazar. Z naszego statku docieramy tam na piechotę, co jest bardzo trudne, bo co chwila zjawia się uprzejmy dorożkarz proponujący podwózkę. No tak, jeden bardziej uprzejmy, drugi mniej – jakoś nie mogą zrozumieć, że człowiek po prostu chce się przespacerować... Swoją drogą to doskonałe miejsce do ćwiczenia asertywności. Do Egitptu pracodawcy powinni wysyłać pracowników na szkolenia – nawet najlepszy trener nie nauczy cię tak skutecznie, jak przeciętny egipski handlarz, mówienia „nie”.
Na bazarze tłum, ruch, harmider. W nosie wierci od słodkawego zapachu shishy.
File
Okazuje się jednak, że Ala z Andrzejem zamówili taksówkę na File, a wszystko dzięki praktycznym poradom w przewodniku „National Geografic”. Szybka decyzja, czy jedziemy – możemy nie zdążyć na początek spektaklu „Światło i dźwięk” – postanawiamy jednak zaryzykować. Taksówkarz za 13 dolarów dowozi nas do przystani – będzie tam na nas czekał i odwiezie nas z powrotem. Atrakcję w postaci szaleńczego tempa i sposobu jazdy mamy gratis... Pędem wsiadamy do ostatniej motorówki, która wiezie nas na wyspę. Tak naprawdę nie płyniemy na File, lecz na wyspę Adżilkijja. Wszystkie bowiem świątynie na okolicznych wyspach zostały przeniesione w inne miejsca po powstaniu jeziora Nasera – wyspy na których znajdowały się pierwotnie zostały zalane.
Mamy szczęście, spektakl dopiero co się rozpoczął. Zasiadamy na kamiennych ławach i podziwiamy pięknie oświetlone ruiny świątyni, wsłuchując się w jej historię. Nastrój jest niesamowity. Naokoło nas Nil, nad nami czarne niebo, wokół nas magiczna noc. Uważa się, ze na File „światło i dźwięk” jest najbardziej efektowne i najlepsze. Nam trudno to stwierdzić, gdyż innego nie widzieliśmy (oprócz fragmentów w Kairze), ale z pewnością na długo zapamiętamy samo przedstawienie, jak i okoliczności całej „wyprawy”. Ze względu na naszą opieszałość, po spektaklu niestety nie udaje nam się zwiedzić ruin. Był na to czas wcześniej, przed widowiskiem... Jeden moment i światła gasną, policja turystyczna pilnuje, aby nikt na wyspie nie został. Trudno, wracamy i my. Nasza motorówka już na nas czeka. Jej koszt w obie strony dla całej ekipy to 35 LE, bilet za spektakl od osoby kosztuje 55 LE od osoby. Na wyprawę warto wybrać się w 6 – 7 osób, tyle bowiem mieści się w taksówce i całe koszty rozkładają się na więcej osób.
Taksówkarz także jest na posterunku. W powrotnej drodze buzia mu się nie zamyka; próbuje namówić nas na jutro na objazdową wycieczkę po Asuanie i okolicach. Decydujemy się nie korzystać, gdyż nie znamy jeszcze dokładnego rozkładu dnia jutrzejszego – musimy się spakować i opuścić statek...
Po wrażeniach całego dnia szybko zasypiamy. To już ostatnia noc na naszej „Miss World”...
Spacer po Asuanie
Dziś postanawiamy pospacerować po Asuanie. Migające dorożki i taksówki, pokrzykujący mieszkańcy, wychudzone konie, brudne ulice i biedne dzieci. Kobiety w chustkach na głowie, z ogromnymi wystającymi spod nich czarnymi oczami, zwiewnie i lekko poruszają się, jakby ogromne i podejrzewam ciężkie kosze na ich głowach były tylko wytworem mojej wyobraźni. Mały chłopiec biegnie za nami; dostał długopis, ale najwyraźniej to mu za mało, bo nie odstępuje nas na krok. Ktoś jedzie na osiołku, nieopodal kolejny osiołek czeka na swojego właściciela.
Postanawiamy znaleźć kafejkę internetową, gdzie moglibyśmy zgrać zdjęcia. Po długich poszukiwaniach wreszcie znajdujemy czynny przybytek (pamiętajmy że dziś ostatni dzień ramadanu, wszyscy są przez to senni i ospali), gdzie za rozsądną cenę 10 LE młody chłopak przegrywa nam fotki.
W powrotnej drodze słyszymy, jak kolejny Egipcjanin wykrzykuje w naszą stronę: „ Hello my friend! Felluk! Felluk! Good price!”. Twardo idziemy przed siebie, nie odwracając się. Wreszcie Rafał się zlitował, odwraca się a tam... Robert! Wyraźnie uradowany, że udało mu się nas oszukać:)
Pakujemy się i ok. 12 wystawiamy nasze bagaże. Do 15 musimy opuścić statek, teraz mamy jedną kajutę na całą naszą wycieczkę. Szkoda opuszczać statku, na którym spędziliśmy kilka wspaniałych dni... Dzień mamy trochę stracony ze względu na te pakowania, dowóz bagaży na dworzec itp. W przeciwnym razie udałoby nam się zobaczyć więcej, chociażby wyprawa felluką. Cóż, może następnym razem... Jednak miłe zakończenie dnia powetowało nam stracony czas przed południem. Postanawiamy jeszcze przed odjazdem pociągu do Kairu wybrać się do Nubian House – klimatyczna kawiarenka na wzgórzu, z której rozpościera się malowniczy widok na cały Asuan. Większość naszej wycieczki pojechała wcześniejszym pociągiem z kuszetkami, my w czwórkę z Alą i Andrzejem jedziemy później zwykłą jedynką, akurat więc starcza czasu na Nubian House. Docieramy jeszcze przed zachodem słońca. Za 10 LE dostajemy zestaw obowiązkowy – hibiskusa, zwykłą herbatę, przepyszne ciasteczka i shishę, która oprócz malowniczego widoku jest główną atrakcją dzisiejszego wieczoru. Słodkawa, wodna fajka mnie nie przekonuje „smakowo”. Ma jednak przyjemny zapach, który już zawsze będzie kojarzył mi się z Egiptem. Jeżeli tęsknicie do tego kraju, zamknijcie oczy, wciągnijcie mocno powietrze w nozdrza, a za chwilę poczujecie ten charakterystyczny zapach, który przeniesie was nad Nil...
Spoglądamy na Asuan. Wyspy i wysepki, przenikliwy granat wody, a na nim gęsto zasiane felluki dryfujące powoli w różnych kierunkach. Soczyste zielone palmy i krzewy przeplatają się z beżem skał i zniszczonych zabudowań o płaskich dachach. Po chwili słońce zachodzi, domy, hotele i wyspy szarzeją, by za chwilę zacząć się rozświetlać, wkraczając w swoje nocne asuańskie życie...
Na nas powoli już czas. W drodze powrotnej zatrzymujemy się na moment przy hotelu Old Cataract. To tu Agata Cristie napisała „Śmierć na Nilu”. Bardzo chciałam poczuć magię miejsca, gdzie powstała historia tajemniczego morderstwa popełnionego na zapewne trochę podobnym do naszego statku, którym płynął nie kto inny, jak sam Herkules Poirot.
Podróż do Kairu
Myśląc o tej historii docieramy na dworzec. Cóż, jego stan jest kiepski, ale otwarcie trzeba przyznać, że wiele dworców w Polsce wygląda bliźniaczo podobnie... Za to pociąg, „1 klasa”... hmmm nie czyszczony chyba od lat stu... Tak jak już wcześniej pisałam, większość osób z naszej wycieczki zdecydowała się jechać kuszetką. Do tej przyjemności dopłacali po 50 $ od osoby. Tak naprawdę kupili jednak bilet po raz drugi. Biuro nie zamierzało oddać różnicy, z niewyjaśnionych dla nas przyczyn. Myślę, ze nasza przewodniczka miała udział finansowy w tym precederze, bo zdecydowanie odradzała nam jechać pierwszą klasą, mówiąc o bydlęcych wagonach i jarzeniówkach palących się całą noc. Nasza czwórka – najmłodsi – postanowiła jakoś przetrzymać, reszta wybrali kuszetki z kolacją i śniadaniem, gdzie rzeczywiście mieli przyjemnie i czysto. My nie żałujemy, bo dzięki późniejszej godzinie pociągu odwiedziliśmy Nubian House no i parę grosików w kieszeni zostało. A przede wszystkim nie było tak źle, jak mówiła Aga. Jedyny minus to fakt, że dotarliśmy do Kairu b. późno i nie mieliśmy czasu, aby w hotelu odświeżyć się przed dalszym zwiedzaniem. No i mieliśmy możliwość zobaczenia „prawdziwego’ Egiptu. To, co zobaczyliśmy w pociągu, na dlugo pozostanie w pamięci… Wydaje się wam, że Polskie Koleje Państwowe mają zły standard? Nic bardziej mylnego. W porównaniu do kairskiego składu to nowoczesne błyskawice prosto z Japonii… Takiego brudu, jak tam, nie widziałam nigdy wcześniej. Choć i tak możemy mówić o dużym szczęściu, bo w pociągu było luźno i żadni Arabowie nie dosiadli się do nas w nocy.
Przedział mieliśmy dla siebie. Od ok. 12 w nocy – nawet lepiej, bo 2 przedziały. Uczynny Ahmed zaprowadził nas (i całe rzesze innych podróżnych) do sąsiedniego pustego wagonu, gdzie każdy mógł wygodnie rozłożyć się na trzech siedzeniach. Na pytanie ile będzie to kosztowało, odpowiedział że to free i no problem, ale finalnie pobrał od łebka złodziejską sumę 20 LE. Byliśmy jednak za bardzo zaspani i zmęczeni oraz ucieszeni na jego propozycję, że nie próbowaliśmy się już targować. Rano nasz Ahmed bardzo się do nas uśmiechał i pomógł z bagażami – no cóż, parę setek wpadło mu tej nocy do kieszeni.
Obudziło nas słońce, trochę bardziej przytłumione i zamglone niż zwykle. To efekt przeraźliwie brudnej szyby, zza której świat wyglądał jak w ogromnej mgle. Dojeżdżaliśmy do Gizy.
Kair
Nasz pociąg miał spore opóźnienie; do Kairu dotarliśmy grubo po 9.00. A to oznacza, że na zwiedzanie będziemy mieli mniej czasu. Naprędce otrzepujemy się z wszechogarniającego brudu i wysiadamy.
Na stacji wita nas zdezelowana i powyginana tabliczka z napisem „Giza” oraz słońce, które okazało się o wiele bardziej intensywne na zewnątrz pociągu. Bez żalu żegnamy nasze „kuszetki”. Pakujemy się do autokaru, który zawozi nas do hotelu – Middle East w Gizie. Niestety nie mamy czasu nawet wejść do pokoi aby choć z grubsza się odświeżyć. Zabieramy jedynie resztę naszej wycieczki, która w królewskich warunkach dotarła do Kairu parę minut po siódmej i jedziemy na początku do Muzeum Egipskiego.
Dziś jest pierwszy dzień Feast – największego w roku święta muzułmanów na zakończenie ramadanu. Trzy dni nieustającej zabawy, świętowania na ulicach i przeogromnej radości. Ale to także trzy dni niemal całkowitego zapominania o turystach; hmm powiem więcej, całkowitego olewania turystów. I czy nam się podoba, czy nie, musimy się do tego dostosować. Na zwiedzanie nie mogliśmy wybrać gorszego dnia w roku. Muzeum czynne krócej, na ulicach jeszcze większe „rozregulowanie” i zamieszanie niż zwykle. Na dodatek nasza wizyta w muzeum była pod znakiem zapytania. Agnieszka miała problem ze zorganizowaniem lokalnego przewodnika, który musiał być z nami obecny podczas zwiedzania. Każdy wolał świętować, niż zajmować się turystami... A bez przewodnika z odpowiednimi papierami nie wejdziemy do muzeum... Na szczęście znalazł się jakiś ochotnik, a chyba raczej dwóch, bo jeden z nich ostro awanturował się po angielsku i arabsku z naszą przewodniczką. Wygląda na to, że nic nie wskórał i został ostro pogoniony (ostry języczek i momentami cholernie nieprzyjemną powierzchowność to nasza Agnieszka miała, trzeba jej przyznać). Nie muszę chyba dodawać, że rola wynajętego przewodnika była zgoła zagadkowa – jedyne co robił, to po prostu BYŁ i kiedy zaszła potrzeba, okazał odpowiednie dokumenty, nie odzywając się do nas słowem, ani po polsku ani po angielsku, ani nawet po arabsku;).
Jadąc w stronę muzeum mamy czas na pierwsze przyjrzenie się Kairowi. Jednemu z najbardziej barwnych, egzotycznych, zaludnionych, pełnemu największej ilości sprzeczności miastu na świecie. Miastu, które można albo pokochać albo znienawidzić, ale na pewno nie przejść wobec niego obojętnie. Miastu, które ma własne niepowtarzalne tętno, żyje w specyficznym tempie, ni to szybkim ni to powolnym, pełne tajemnic, piękna i brzydoty, biedy i oszałamiającego bogactwa, przenikliwej ciszy i jednocześnie hałasu, gdzie starożytna historia przeplata się ze współczesnością, majestatyczny spokój z rozedrganym niepokojem, bezpieczeństwo z niebezpieczeństwem.
Z każdej strony docierające do nas dźwięki klaksonów tworzą swoistą muzykę, rytm będący pulsem tego miasta, jego bijącym sercem, bez którego by umarło. Kakofonia dźwięków przenika każdą komórkę słuchacza, wypełnia każdą szczelinę przestrzeni, staje się oryginalnym utworem muzycznym, piskliwym i męczącym chwilami, a jednak nie pozbawionym własnego uroku.
Samochody, duże i małe, stare i nówki, taksówki i auta prywatne suną do przodu w bliżej nieokreślony sposób kierując się zasadą: jestem jedynym uczestnikiem ruchu drogowego a jeżeli nawet nie jestem, to i tak nie muszę zwracać na nikogo uwagi. A już na pewno na pieszych! Słowem – easy riders. Samochody łączy jedno – wszystkie są poobijane i zdezelowane. Jest podobno jedna zasada ruchu drogowego (o ile w ogóle o jakichś zasadach oprócz wymienionej powyżej można mówić) – pierwszeństwo zawsze ma samochód a nie pieszy. Niezależnie od tego, czy przebiega przez skrzyżowanie, czy przechodzi przez przejście dla pieszych i to na dodatek na zielonym świetle. Czerwone światło dla kierowcy nie oznacza wcale, że ma się zatrzymać, ale że „być może w okolicy mogą łazić ludzie, miej to ewentualnie na uwadze.”
Mijamy zatem przemykające między sobą samochody, mijamy rozwalające się domy i wieżowce w nieustającej budowie. Wyglądają jak slumsy. Mieszkania w Kairze osiągają oszałamiające ceny – warszawskie 5 tys. za m2 wydają się tanie jak barszcz. Apartamentowce, cokolwiek by przez nie rozumieć, ale podejrzewam, że to cos lepszego od zabudowań które mijamy, kosztują wg relacji Agi od 800 tys. dolarów. Musi być drogo, skoro na stosunkowo niewielkim terenie żyje kilkanaście milionów ludzi. Zresztą problem mieszkaniowy to duży orzech do zgryzienia dla tutejszych władz – ludzie mieszkają dosłownie na kupie, w potwornym ścisku i brudzie.
W muzeum egipskim
Nie wiem, jak to się stało, ale bez szwanku dla nas i autokaru docieramy do Muzeum Egipskiego. Będziemy tu mieć tylko dwie godziny, a więc po raz kolejny czeka nas wyścig z czasem i kilkutysięczną historią zgromadzoną w dużym bałaganie na dwóch piętrach dziewiętnastowiecznego gmachu muzeum. Co ciekawe – w kraju muzułmańskim – dyrektorem muzeum jest kobieta i to podobno wszystkich trzymająca ostro w ryzach. Jedną z pierwszych jej decyzji było wprowadzenie całkowitego zakazu fotografowania, a wszystko po to aby udrożnić zatłoczone korytarze i zwiększyć przepustowość – turyści nie zatrzymują się nieustannie aby zrobić zdjęcie.
Tłum w muzeum rzeczywiście jest ogromny. Najpierw przy wejściu, potem już w środku. Wycieczki przepychają się między sobą a przewodnicy przekrzykują, by ich turyści wyłowili z nieustającego gwaru to, co mają im do przekazania. Gdyby choćby na moment zatrzymać się przy każdym eksponacie, w muzeum można by spędzić kilka dni. Tak więc to co my zobaczymy jest zaledwie promilem wszystkich eksponatów, dodajmy bałaganiarsko poukładanych i opisanych. Większość opisów nie dotyczy znajdujących się obok przedmiotów. Coś takiego możliwe jest tylko w Egipcie...
Idąc z Agnieszką, a później puszczeni samopas, oglądamy setki eksponatów – figury i posągi, biżuterię, rzeźby, zawartość grobu Tutanchamona i oczywiście mumie władców Egiptu. Oprócz skarbów, jakie zabrał ze sobą jeden z najsłynniejszych w naszych czasach faraonów, największe wrażenie robi na mnie ogromny posąg Echnatona, faraona heretyka, który zniósł kult Amona i wprowadził rewolucyjny jak na tamte czasy monoteizm – kult jednego boga Atona. Spoglądam na ogromną postać – nienaturalnie wydłużona i wąska twarz, wysokie czoło, ogromne usta i skośne oczy oraz szerokie, kobiece biodra mają w sobie coś tajemniczego i intrygującego, tak jak intrygująca była historia Echnatona. Czy rzeczywiście był chorym i niepoczytalnym człowiekiem, za którego rządów gospodarcza i polityczna siła Egiptu znacznie się pomniejszyła, rozkwitła natomiast sztuka? Czy prawdą jest jego łagodność i zamiłowanie do miłości i pokoju, zgodnie z nową religią Atona? Czy może jego pacyfizm to mit?
Oczywiście największą atrakcją muzeum są mumie faraonów – wstęp jest dodatkowo płatny. Zasuszone i zakonserwowane ciała wielkich władców starożytnego Egiptu śpią snem wiecznym i są tak samo nieśmiertelne, jak znajdujące się nieopodal piramidy, miejsca ich wiecznego spoczynku. Dopóki będą istnieć, dopóty istniała będzie pamięć i respekt nad tą cywilizacją.
Dwie godziny zwiedzania minęły zadziwiająco szybko. Może więcej szczęścia będą mieli turyści za kilka lat, gdy do użytku oddana będzie nowa siedziba muzeum – znacznie przestronniejsza, gdzie wreszcie eksponaty mają być we właściwy sposób poukładane i opisane. Kolejny powód, aby jeszcze tu powrócić...
W stronę piramid
Wracamy do autokaru i jedziemy w stronę piramid – jednego z najsłynniejszych miejsc na świecie.
Dziś piramidy znajdują się o krok od współczesności. Budynki i knajpy zdają się napierać na starożytne zabytki, jakby chciały uszczknąć dla siebie choć trochę ich nieśmiertelności. Ciekawe czy za trzy tysiące lat ktoś będzie pamiętał jeszcze o sieci Pizza Hut? Ta restauracja chyba najodważniej wkracza w niedostępny obszar piramid...
Wreszcie dojeżdżamy. Piramidy dumnie lśnią w słońcu. Najpierw docieramy na taras widokowy – tam pstrykamy zdjęcia pamiątkowe. Mamy na to „aż” 15 minut... Aga przestrzega nas przed robieniem sobie zdjęć na wielbłądach, których właściciele co krok proponują nam tę przyjemność. Bo jak was wywiozą gdzieś w pustynię to długo nie wrócicie... – przestrzega. Ja skłonna jestem jej posłuchać, ale Rafał zdecydowanie nie.. Być pod piramidami i nie zrobić sobie zdjęcia na wielbłądzie??? No i z duszą na ramieniu i poczuciem tykającego zegarka dajemy się zaczepić i za astronomiczną kasę 20 LE (szkoda czasu na targowanie) ... hajda na wielbłąda! No ride just photo! – krzyczymy zapobiegawczo. Najpierw ja – chyba mam przerażenie w oczach, tak przynajmniej widać na zdjęciu. Jaki ten wielbłąd duży! Najgorszy moment to wsiadanie i zsiadanie, człowiek ma wrażenie że zaraz spadnie. Właściciel wielbłąda leniwie ustawia go na tle piramid. Kilka fotek i zjazd. Teraz Rafał. Jego zdjęcie jest zdecydowanie lepsze – lepiej się wielbłądek ustawił. Jak by nie było – pamiątka jest.
Do busa wracamy ostatni – Agnieszka ma srogą minę... Ale ona jest tu nie pierwszy i nie ostatni raz, a my...
Jedziemy pod piramidy. Zastanawiamy się czy wchodzić do środka – podobno atrakcja to żadna, człowiek się tylko spoci i zmęczy i nic nie zobaczy... Decydujemy się jednak na wejście – w końcu być pod piramidą i nie wejść do środka to jak być w Rzymie i nie zobaczyć Watykanu. Nabywamy bilet i powoli zanurzamy się wgłąb piramidy Chefrena. Idziemy w dół wąskim i dusznym korytarzem na ugiętych nogach. Kto ma problemy z sercem albo klaustrofobię, powinien zdecydowanie zrezygnować z wejścia do piramidy. Dochodzimy do niewielkiej, prostej sali w której znajdował się grobowiec i wracamy z powrotem. Wszystko zajmuje nam 15 minut. Burzymy kolejny mit, jakoby piramida pełna była krętych korytarzy i labiryntów.
Została nam chwila na zdjęcia i krótki spacer wokół piramid. Czas jaki mieliśmy na wszystko to tak naprawdę strzępek potrzebny do tego, żeby dobrze poczuć piramidy i uświadomić sobie, gdzie się znajdujemy. Zastanawiam się dlaczego wycieczki oprowadzane są w takim morderczym tempie. Przecież przy odrobinie dobrej woli i trochę innej organizacji można by na wszystko co widzieliśmy poświęcić więcej czasu. Być może my - i zdecydowana większość obecnych tu turystów - zwiedza piramidy pierwszy i ostatni raz w życiu.
Ale nam został jeszcze jeden przystanek – sfinks. Docieramy do niego spacerem – odległość jest spora ale na trasie dojazdowej panuje olbrzymi korek, toteż autobusy mają nasze tempo... Dumny sfinks pręży się w słońcu niewzruszony tłumem, jaki codziennie przybywa, by zobaczyć go na własne oczy. Jest imponujący ale bardzo zniszczony. Niszczeje z roku na rok. Przeprowadzone paręset lat temu prace konserwacyjne dziś zaszkodziły mu jeszcze bardziej. Tu, ze względu na ograniczenie przestrzeni, tłum jest jeszcze większy. Zrobienie zdjęcia na tle sfinksa bez obecności osób trzecich graniczy z cudem. Zwiedzamy, oglądamy, robimy zdjęcia... Nagle słyszymy gwizdki służb porządkowych- to koniec zwiedzania. Turyści niczym bydło ubojne zapędzani są do wyjścia... Jest równo 16 i ciężko mi zrozumieć, dlaczego tak wcześnie zamykają. Do zmroku pozostała przecież jeszcze godzina... Myślimy, że to ze względu na Feast, ale dowiadujemy się że tak jest codziennie. Cóż, własna logika egipska.
Teraz czeka nas obiad w restauracji pod Sfinksem. Nie polecam... Praktycznie nic nie nadawało się tam do jedzenia... Każdy kto będzie miał możliwość zjedzenia gdziekolwiek indziej, niech z tego skorzysta i nie da się nabrać na romantyczną atmosferę restauracji pod chmurką, gdzie potężny posąg jest niemal na wyciągnięcie ręki...
Najedzeni jedziemy do sklepu z biżuterią- najbardziej okazałe jest złoto, i jeśli ktoś je lubi (ja nie), może z pewnością wybrać coś ładnego i w miarę niedrogiego dla siebie.
Nasz kolejny przystanek w którym spędzamy dużo więcej czasu, to perfumeria. Kupowanie tutaj to niemal rytuał – najpierw zasiadamy w ławach częstowani hibiskusem, potem odbywa się prezentacja olejków. Dostajemy ich pełną listę i niektóre z nich „próbujemy” Po chwili nie czuję już niemal nic, tylko misz masz zapachów. Niektóre z nich to bazy, inne gotowe mieszanki, z których produkowane są perfumy światowych koncernów. Rafał jest niepocieszony;) - decyduję się na 4 zapachy – później okaże się, ze wszystkie są bardzo do siebie podobne...
Wreszcie wracamy do hotelu. Może nie jest najwyższych lotów, ale w miarę czysty (pomijając „pachnące” windy) i – co w tym momencie najistotniejsze – ma działający prysznic z ciepłą wodą. Zmywam z siebie cały brud z pociągu i przy okazji trochę starożytnego kurzu z piramid.
Kair nocą
Pod wieczór udajemy się na kolację, którą spożywamy w restauracji znajdującej się na dachu hotelu. Tu jemy „normalny” od dłuższego czasu posiłek – zwykły kotlet z piersi z kurczaka, frytki i surówkę. Z dworu dochodzą nas odgłosy świętującego miasta- szum, jazgot, klaksony, pokrzykiwania...
Przy kolacji przyszło nam obserwować niecodzienne – przynajmniej dla nas – wydarzenie – muzułmańskie wesele. Ściślej mówiąc, to uroczystość „zawiadomienia o ślubie”. Ślub to tak naprawdę kontrakt precyzyjnie spisujący ewentualny podział majątku oraz lista co wolno a czego nie wolno żonie. Zawiadomienie o ślubie to krótka uroczystość „informująca” o kontrakcie – może mieć miejsce nawet rok po. Panna młoda w białej sukience, pan młody w garniturze, stoją w środku, naokoło nich także eleganccy krewni i muzycy z bębenkami. Śpiew, muzyka, rytualne i symboliczne. Wszystko trwa może z godzinę. Obserwujemy z ciekawością, ale nie chcemy zakłócać ich uroczystości i święta; jesteśmy w końcu „obcy”, i geograficznie, i kulturowo.
Wieczorem postanawiamy z Alą i Andrzejem wybrać się na wieczorne przedstawienie „światło i dźwięk” pod piramidy a potem na spacer po centrum. Jako że nasz hotel jest w Gizie – w miarę niedaleko jak nam się wydaje od piramid, decydujemy się na spacer. Gwarne i tłoczne ulice, nie wiem na ile w feast różnią się od zwykłego dnia; mam jednak wrażenie że musi tu być podobnie ze względu na tłumy zamieszkujące Kair i sam charakter Egipcjan. Idziemy i idziemy, nawet nie jesteśmy w stanie stwierdzić na sto procent czy podążamy w dobrym kierunku. Czas mija, wiec postanawiamy jednak wziąć taksówkę, żeby się nie spóźnić. I tu niespodzianka. Okazuje się, że taksówkarze w Kairze nie mówią po angielsku! Zaczepiamy kilku z nich, żaden nie wie o co nam chodzi... W końcu ustalamy z jakimś cenę (dziś liczą sobie dodatkowo no bo wiadomo – święto) mimo, że nie jesteśmy pewni czy nas zrozumiał- wsiadamy. Jedziemy i jedziemy, a piramid jak nie było tak nie ma.... Coś się nie zgadza, facet wyraźnie jedzie w stronę centrum... Pytamy go czy na pewno dobrze jedzie. Nie kuma ani słowa. Powtarzamy „pyramids” – robi dziwną minę. Pokazuje kształt piramidy z dłoni- nic. Sfinks mówimy – nic. W końcu wyciągamy przewodnik i pokazujemy zdjęcie- taksiarz łapie się za głowę i robi gwałtowną nawrotkę. Z jego łamanej angielszczyzny wysnuliśmy wniosek, że chciał zawieść nas na pyramyds street. Jak to możliwe, że w Luksorze, Asuanie, Edfu- dużo mniejszych i mniej uczęszczanych przez turystów miejscowościach każdy – małe dziecko i bezzębny starzec lepiej lub gorzej posługiwali się angielskim, a tu taksówkarz nie rozumie słowa „ pyramyds”...
Nie muszę chyba dodawać, że na spektakl przyjechaliśmy spóźnieni. Stajemy przed Pizza Hut, stad słychać i widać tylko trochę, patrzymy z daleka na widowisko. Zaraz pojawia się właściciel jak myślę osławionej kawiarni z tarasem, z którego przedstawienie ma się jak na dłoni. Jesteśmy już jednak w połowie, a godzina późna, wiec rezygnujemy z dalszego oglądania i postanawiamy pojechać do centrum. Złapanie taksówki graniczy z cudem. Albo podają zaporowe ceny nie chcąc negocjować, albo ni w ząb nie rozumieją angielskiego i nie mają pojęcia gdzie chcemy jechać. W końcu trafiamy na taksówkarza, wprawdzie nie znającego języka, ale na tyle rozgarniętego, że na widok mapy pojął o co nam chodzi i nie zaśpiewał za dużo. Wsiadamy. I tu się zaczyna wyprawa... Atmosfera niczym z reklamówki KIT KAT. Uradowany i świętujący Egipcjanin nie mogąc się z nami dogadać postanawia użyć uniwersalnego języka – muzyki. Włącza na cały regulator egipską kocią muzykę i ruszamy w trasę. Z dusza na ramieniu, dodam. Na desce rozdzielczej futerko, pod lusterkiem pałętają się wisiorki i kolorowe paciorki, lusterko zewnętrzne złożone... Ale za to klakson działa przednio... Wesoły taksówkarz podśpiewuje, zaczyna klaskać, my razem z nim... Impreza na całego w korku ulicznym... Pasy zmieniamy z prędkością światła. Ja pytam, jak to możliwe bez lusterka??? Skoro wybudowali tu piramidy, to jazda bez lusterka to pikuś... W pewnym momencie o mało nie wjeżdżamy w wyraźnie tym nie przejętą grupę pieszych. It`s ok. Ok., mówi zadowolony taksówkarz. Bardziej niepoczytalnym taksówkarzem był chyba swego czasu Robert De Niro...
W końcu docieramy na miejsce – centralny plac miasta At Tahir. Mamy zaplanowaną wycieczkę zgodnie z planem z przewodnika, już po kilku minutach okazuje się że zwiedzanie w taki sposób jest niemożliwe. Plątanina ulic, ruch i konieczność przemykania chyłkiem między samochodami powoduje, że proste przedostanie się z określonego punktu A do punktu B jest awykonalne. Ogrom bodźców z każdej strony zdaje się nas przerastać. Jesteśmy niczym ludzie ze średniowiecza, którzy przenieśli się w czasie i znaleźli na Marszałkowskiej. Zastanawiam się, jak to możliwe że przechodnie tak spokojnie łażą po ulicach i nic im się nie dzieje. Tak jakby nie mieli świadomości, że w każdej chwili coś może ich przejechać. Jesteśmy zupełnie w niewytłumaczalnie innym świecie. Zastanawiam się, na ile ten świat jest bezpieczny. Po ulicach spacerują tysiące ludzi, całe gromady ludzi, których mijamy w pewnym momencie już bezwiednie a którzy od czasu do czasu radośnie nas pozdrawiają. Niektóre ulice przystrojone z okazji święta. Co nie przeszkadza tumanom śmieci samotnie wałęsać się po chodnikach. Radosna wrzawa wobec niebezpiecznego tłumu. Brudne ulice obok pięknych skwerów porośniętych zielenią. Zatłoczone chodniki obok wąskich, opustoszałych uliczek. Ciemne zakamarki obok feerii barw i świateł. Miasto kontrastów. Docieramy nad Rzekę, w której wodach odbijają się tysiące kolorowych świateł z pływających i zacumowanych łodzi i statków. Niektóre z nich to restauracje.
Zmęczeni spacerem i wrażeniami wracamy do hotelu. Teraz złapać taksówkę to mistrzostwo świata. Wreszcie się udaje. Nie wdajemy się zbytnio w dyskusję; pokazujemy wizytówkę naszego hotelu i wsiadamy. Dojeżdżamy, jest grubo po północy. Miasto tętnić życiem będzie do białego rana; my natychmiast zasypiamy.
Cytadela
Rano pobudka, pakowanie bagaży i średniej jakości śniadanie. Śniadanie, za które, dodam, musieliśmy zapłacić po dodatkowe 20LE. Podobno w programie nie było tego śniadania, ale dam sobie głowę uciąć że ktoś (nasza przewodniczka???) maczał w tym palce...
Mniejsza z tym.
Wsiadamy do naszego zielonego autokaru i podążamy w stronę Cytadeli i Meczetu Alabastrowego. Nie wiem jak kierowcy udało się tam dotrzeć bez wypadku takim wielkim autokarem, no ale na szczęście udało się...
Meczet i cytadela znajdują się na wzgórzu, skąd rozpościera się widok na panoramę Kairu. To specyficzny widok – zrujnowane domy w budowie, a za nimi, lekko za mgłą majaczą piramidy. Przewodniki piszą, że sama panorama uzasadnia opłatę za bilet i w znacznej mierze mają rację.
Po chwili znajdujemy się na olbrzymim alabastrowym dziedzińcu otoczonym arkadami. Jasne Kolumny o lekko różowym zabarwieniu – potężne a jednocześnie delikatne. Zdejmujemy obuwie i sunąc po cienkim dywanie wchodzimy do środka meczetu.
Meczet ten jest jednym z największych i najczęściej odwiedzanych meczetów w Kairze. Wybudowany na styl świątyń w Stambule, nie ma w sobie nic egipskiego, a jednak jest bardzo popularny. Kolumny, ściany i fasady lekko rzeźbione w delikatnym kamieniu. Olbrzymia sala pełna turystów siedzących, stojących i przechadzających się po meczecie, w większości z głowami zadartymi do góry i podziwiającymi imponujący sufit z tysiącem świateł i lampionów, ozdób i dekoracji. Niektórzy kładą się wprost na ziemi i fotografują sufit.
Wychodzimy na dziedziniec. Tu już możemy założyć z powrotem buty. Spoglądamy do góry, by przyjrzeć się słynnemu zegarowi, jaki został podarowany Muhammedowi Alemu, twórcy meczetu, przez Francuzów w podziękowaniu za obelisk który dziś stoi w Paryżu na Placu Zgody. Zegar niezbyt efektowny, mocno podniszczony. Dlaczego więc jest słynny? Ano dlatego, że jego wskazówki nie wskazały nigdy ani minuty. Zegar od początku był uszkodzony.
Wychodzimy z terenu meczetu, jeszcze raz wśród tłumu podziwiamy panoramę Kairu. Ze względu na Feast, do Kairu zjechało wielu turystów z całego Egiptu i krajów sąsiednich. Wśród nich jest sporo nastolatków, którzy dość dziwnie reagują na nasz widok. Podejrzewam, że nie widzieli nigdy Europejczyków. Dochodzi do tego, że proszą nas o wspólne zdjęcie
Wreszcie wracamy do autokaru. Opuszczamy cytadelę i kierujemy się w stronę bazaru. Jest dość wczesna godzina, ok. 11, toteż suk dopiero powoli i leniwie zaczyna budzić się do życia. Wiele stoisk jest jeszcze zamkniętych, niektóre są dopiero otwierane przez krzykliwych handlarzy. Poruszamy się po części „turystycznej” bazaru, zatem jest on dosyć cywilizowany. Słyszymy owszem zachęty do kupna, ale nikt nie jest tak nachalny, jak to miało miejsce w miejscowościach, do których docieraliśmy podczas rejsu. Być może pewnego rodzaju spokój wynika także w wczesnej pory. Zatem nie tylko atmosfera, ale także asortyment jest tu zgoła inny, niż na suku w Asuanie. Nie ma takiej ilości przypraw, suszonych owoców w ogromnych koszach ani hibiskusa, ale jest za to ogromny wybór szklanych flakoników na perfumy, szkatułek i pojemniczków na świeczki. Powoli zanurzamy się wgłąb bazaru – raj dla miłośników staroci (nieważne już czy prawdziwych czy sfabrykowanych). Kufry, stare szafy, zakurzone lustra z ozdobnymi ramami…. Obok srebrne zastawy, świeczniki, lampy i biblioteczki. A chwile potem potężna wystawa bambusowych bębenków, dalej papirusy, olbrzymie, mieniące się tysiącem kolorów fajki wodne i mnóstwo innych rzeczy dużych i małych, drobiazgów i całkiem potężnych pamiątek, którymi z powodzeniem można urządzić całkiem pokaźnych rozmiarów mieszkanie.
Gdy bazar jeszcze budzi się do życia, my go opuszczamy. Starczy nam czasu jeszcze na przepyszny koktajl owocowy w pobliskiej kawiarence i powoli żegnamy się z Kairem. Z brudnymi, zaśmieconymi ulicami, z tysiącem przechodniów tworzących barwny i egzotyczny korowód, z nieustającym dźwiękiem klaksonów, z potężnymi korkami ulicznymi. Z piramidami, licznymi meczetami i z tysiącem innych miejsc, których nie było nam dane obejrzeć. Dynamiczny puls miasta powoli słabnie, jest coraz cichszy, coraz delikatniejszy, coraz mniej wyczuwalny aż wreszcie zanika pośród pustyni, w którą się zanurzamy jadąc w stronę Hurgady.
Powrót do Hurgady
Podróż trwa ok. 8 godzin. Nie wiem, jak to się dzieje, ale nie jedziemy tym razem w konwoju, jak to miało miejsce w drodze z Hurgady do Luksoru. Nie mamy też zbyt wiele do podziwiania na trasie, która w zdecydowanej większości przebiega przez pustynię. Jest jednak jeden moment, który na długo zapamiętamy – kolejny już w Egipcie zachód słońca. Każdy z nich jest piękny i niepowtarzalny, tym razem jednak podziwiamy go na tle wiatraków- elektrowni wiatrowej.
Późnym wieczorem, po 21 docieramy do Hurgady. Okazuje się, że wszyscy uczestnicy naszego rejsu będą zakwaterowani w tych samych hotelach, co przed rejsem. Więc my wracamy do Royal Palace. W trakcie kwaterowania wychodzi olbrzymi bałagan organizacyjny – mniejsza już z tym, czy z winy biura podróży, rezydentów czy hotelu; w każdym razie lądujemy w jednym apartamencie rodzinnym z Robertem i Marzeną. Nie będę opisywać tutaj wszystkich dyskusji, argumentów lub ich braku, bo nie o tym opis ten ma traktować. Następnego dnia przekwaterowali nas do osobnych pokoi, niemniej jednak Sun & Fun nie zrobiło nic aby nam pomóc i zakwaterować we właściwych warunkach, zarówno jeśli chodzi o pokoje jak i sam standard hotelu.
Przez całe to zamieszanie pozostałe osoby z autokaru musiały odczekać dodatkową godzinę zanim dojechały do własnych hoteli. Żegnamy się ze wszystkimi i umawiamy na wspólne nurkowanie za kilka dni. Nie chce mi się wierzyć, że najważniejsza część naszej wycieczki już za nami… Teraz pozostało już tylko kilka dni na lenistwo i odpoczynek na plaży. Obiecujemy sobie je wykorzystać jak najlepiej i nie przejmować się całym zamieszaniem związanym z zakwaterowaniem.
Kładziemy się spać późno, już po północy.
Na plaży
No i zaczyna się pierwszy dzień plażowej sielanki, z kilku dni, jakie jeszcze nam pozostały. Jasnobłękitna, przeraźliwie słona i czysta woda, leżaki, słomiane parasole i raz po raz zaczepiająca nas obsługa hotelowa, proponująca wycieczki.
Rafał: kochanie jak tam?
Ja: jest cudownie, leż spokojnie.
Rafał: no dobra…
Minęło 5 minut.
Rafał: jak jest?
Ja: bardzo fajnie, odpoczywamy przecież.
Rafał: taaaa
Po kolejnych 5 minutach:
Rafał: hmmm czy nie leżymy już za długo? Bo spalimy na słońcu się za bardzo…
Ja: przecież mamy wysokie filtry
Rafał: no taaak, ale może byśmy coś porobili, co???
Ja: no właśnie robimy. Leżymy na plaży i się odstresowujemy i nabieramy sił na to, żeby wrócić do pracy.
Rafał: no ale poróbmy coś, bo mi się nudzi…. Idziemy już? Dobra? Dobra??
I tak sobie dialogując, mija urocze przedpołudnie. Doceniam poświęcenie Rafała, który nie przepada za biernym odpoczynkiem ale jednocześnie zastanawiam się, czy da mi choć trochę jeszcze poleżeć na plaży…
Wkrótce przenosimy się do nowego „apartamentu”, podobno VIP-owskiego… Z tego wszystkiego najbardziej szkoda czasu, jaki tracimy na rozmowy, negocjacje, oczekiwanie i samą przeprowadzkę… Szczególnie to czekanie – z moim niecierpliwym charakterem bardzo trudno mi tutaj się do tego przyzwyczaić i zaakceptować definicję „egipskich 5 minut”…
El Gouna – Europa w Egipcie
Po południu wybieramy się na wycieczke do El Gouny, na którą zaprasza nas Ewa z biura, gdzie wykupiliśmy wycieczkę- okazuje się, że jest teraz w Hurgadzie. Zabiera nas tam miły Arab i po niespełna godzinie podróży docieramy w miejsce zgoła inne od tego, co widzieliśmy do tej pory i zgoła nieegipskie. El Gouna to prywatne zamknięte miasteczko położone ok. 30 km na północ od Hurgady, zbudowane przez multimilionera. Wybudowane na wzór wenecki, z licznymi kanałami i kanalikami połączonymi urokliwymi mostkami miasto to tak naprawdę luksusowy kurort z hotelami, restauracjami, barami i nawet polem golfowym. Zaprojektował go twórca Eurodisnaylandu, nic więc dziwnego, że czuć tu wyraźnie powiew Europy, a o tym że jesteśmy w Egipcie świadczyć mogą jedynie czarno – żółte wysokie krawężniki. Choć ich obecność wydaje się tu być mało zasadna, bo po ulicach jeżdżą jedynie luksusowe samochody, które nie mają śladu nie tylko wgnieceń, ale nawet najdrobniejszych zarysowań. Ulice też jakby nieegipskie, bo czyste. W czasie drogi pytaliśmy naszego przewodnika, dlaczego na ulicach jest tak brudno, dlaczego nie sprzątają. W odpowiedzi usłyszeliśmy „ bo nie mamy na to czasu”. Jak widać w El Gounie czas płynie inaczej…
Robert z Marzeną, którzy dość krytycznie obserwowali sposób życia Egipcjan i ich podejście do wielu spraw, w tym do sprzątania, tu mówią wreszcie: „no, teraz jesteśmy u siebie”. Nam też tu bardzo się podoba i żałujemy, że tu nie udało nam się zakwaterować na pobyt stały. Jeżeli kiedykolwiek będzie nam dane powrócić do Egiptu, to z pewnością wrócimy też do El Gouny.
Spacerujemy po miasteczku, podziwiamy jego uroki, w tym zacumowane w zatoczkach jachty, jakich nie widzieliśmy nigdzie w Hurgadzie. Tu nic nie jest stare, zniszczone, zardzewiałe lub brudne. To niesamowite, jak może zmienić się otaczająca rzeczywistość w tak bliskiej odległości… Wystarczy prywatna własność, dobra organizacja i – co tu dużo ukrywać – kupa szmalu. Domyślam się, że El Gouna ma wielu przeciwników wśród zagorzałych wielbicieli „prawdziwego Egiptu” ze wszystkimi jego wadami i zaletami, moim jednak zdaniem odrobina porządku i czystości jeszcze nikomu i niczemu nie zaszkodziła…
Bardzo szybko robi się ciemno, miasteczko zaczyna delikatnie rozświetlać się w pobliżu kafejek i restauracji. Tylko wiatr i niska temperatura zaczynają coraz bardziej przeszkadzać… Zatrzymujemy się w jednej z restauracji, zamawiam – uwaga! – tosta. Najzwyklejszego. Kolejny element Europy w El Gounie. Wracamy już o zmroku, najpierw docierając do miejsca skąd jeżdzą autobusy czymś w rodzaju starodawnego tramwaju, tyle że na normalnych kołach, a potem autobusem miejskim.
Na kolację jesteśmy już w domu. Idziemy spać dość wcześnie, bo jutro czekają nas kolejne nie lada przeżycia – nurkowanie.
Nurkując w Morzu Czerwonym
Na nurkowanie wybieramy się z Polskim Centrum Nurkowym. Rano odbierają nas spod hotelu i wkrótce docieramy do portu. Na statku już jest obecna nasza grupa z rejsu, brakuje jedynie Tosi i Zbyszka, bo nie zostawili do siebie kontaktu i nie mieliśmy ich jak zawiadomić. Sam statek nie pierwszej młodości, ale w końcu nie o wygody na statku tu chodzi, ale o te piękne kolorowe rybki i rafy, które wkrótce będziemy oglądać. Wypływamy w morze. Niestety jest duży wiatr i nie popłyniemy najprawdopodobniej na najładniejsze rafy, gdyż są za daleko oddalone od brzegu.
Spośród wszystkich uczestników nie wszyscy decydują się na nurkowanie; niektórzy nie mogą ze względu na ciśnienie- każdy ma mierzone. Dla zainteresowanych adeptów sztuki nurkowej Yurek – kierownik całej wyprawy robi błyskawiczne, szalenie zabawne szkolenie. Tak naprawdę najważniejszą rzeczą, o której musimy pamiętać i którą mamy robić to … oddychanie. Resztę wykona za nas nasz przewodnik, z którym schodzimy pod wodę za rękę. Mimo że my już raz robiliśmy intro w Polsce, mam sporego pietra, jednak chęć obejrzenia Morza Czerwonego pod wodą jest silniejsza. Przebieramy się w piankę, na plecy butla z tlenem i …. hop do wody. Przy zanurzaniu trzeba pamiętać o przedmuchaniu; ja niestety z wrażenia o tym zapomniałam. Z wrażenia i ze względu na przejrzystość wody, co spowodowało, że nie zorientowałam się, że jesteśmy już na sporej głębokości. Jakoś w końcu udało mi się wyrównać ciśnienie i wyeliminować ból w uszach i zaczynamy schodzić w stronę rafy. Świat jaki panuje pod wodą jest nie do opisania. Zupełnie inna rzeczywistość, gdzie inaczej płynie czas i inne są proporcje i odległości. Nawet najlepsze zdjęcia z głębin nie są w stanie w pełni oddać tego podwodnego widowiska, pełnego najrozmaitszych kolorów i kształtów, zarówno statycznych jak i tych jak najbardziej ruchomych, małych i dużych, przyjemnych i odrobinę przerażających. Myślę, że to co zobaczyłam było i tak małą częścią wszystkiego, co kryje w sobie morze ze względu na stresik i duże przejęcie całym przedsięwzięciem oraz … słaby wzrok, bo bez okularów… W międzyczasie odbywa się swego rodzaju sesja zdjęciowa przy rafie. Szczerze mówiąc myślałam że zdjęć będzie więcej i będą robione w różnych miejscach pod wodą, a tu tylko 1 ujęcie na tle rafy, parę fotek i następny delikwent… Ale i tak pamiątka sympatyczna. Maksymalnie schodzimy na ok. 10 m i po niespełna pół godzinie wynurzamy się na powierzchnię. Rafal schodzi w 2 turze, więc fotografuję jego zejście do wody (a właściwie skok).
Po tych przeżyciach idziemy na obiad, po którym musimy odczekać ok. 1,5 godziny do następnego nurkowania. Oglądamy morze i wystające z niego rafy. Znów naprzykrza się nam wstrętne wiatrzysko – trzeba było ubrać się cieplej.
Drugie zejście jest już dużo łatwiejsze i mniej stresujące, dzięki czemu w większym stopniu można skupić się na podziwianiu tajemnic morza i życia, jakie się tam toczy. Przepływamy wśród ryb, które zdają się na nas nie zwracać uwagi. Mam tylko nadzieję, że w okolicy nie zjawi się jakiś krwiożerczy rekin… Tak naprawdę, wbrew obiegowym opiniom, wiele gatunków rekinów nie są ani tak niebezpieczne ani tak ogromne, jak w „Szczękach”. Nieduże rekiny nie są w stanie zrobić człowiekowi krzywdy, szczególnie gdy się ich nie drażni i nie prowokuje. Niemniej jednak gdybym zobaczyła takiego delikwenta pod wodą, z pewnością nie zachowałabym się spokojnie…
Drugie nurkowanie też wkrótce dobiega końca. Ze spokojnej głębi wychodzimy na mniej spokojny bujający się statek, czując na plecach nieprzyjemny powiew silnego i zimnego wiatru. Gdy wszyscy wrócili na pokład, powoli zaczynamy kierować się w stronę brzegu. Mija godzina rejsu i dobijamy do portu. Po wycieczce jeszcze jedziemy do bazy aby odebrać zdjęcia. Ciężko nam siebie rozpoznać - wszyscy wyglądamy niemal identycznie w nurkowych strojach… W końcu się udaje, a na dokładkę dostajemy dodatkowo pakiet przepięknych zdjęć podwodnych, już niestety bez naszego udziału…
Wieczorem w hotelu piwko i wspomnienia…
Jak na prawdziwym urlopie – plaża i lenistwo
Trzy następne dni to urocze pasmo zażywania kąpieli słonecznych i morskich, ku wielkiej radości, jak już wiadomo, Rafała, który z braku laku został wielkim wyczynowcem w plażowej piłce siatkowej, tworząc drużynę z naszymi braćmi i sąsiadami – Rosjanami i skacząc za piłką w rytm najnowszych egipskich i rosyjskich przebojów.
To co nie podoba mi się w Hurgadzie (a może to tylko problem w naszym hotelu), to zamknięte i krótkie plaże. Nie można więc wybrać się na długi spacer brzegiem morza gdzieś do pobliskiej latarni – coś co uwielbiam nad naszym zimnym Bałtykiem. Plaża Royal Palace była też zupełnie pozbawiona fal. Pod tym względem całkiem fajnie prezentowała się plaża w Alladynie - tam wybraliśmy się z wizytą do Ali i Andrzeja. Oprócz fal i super zabawy z tym związanej po przepłynięciu kilku metrów dopływało się do rafy, którą można oglądać z maską i rurką. Plaża o wiele większa od naszej i z ładniejszym piaskiem– połączona z plażami sąsiednich dwóch hoteli należących do tego samego kompleksu – Jasmine Village i Ali Baby. Również standard hotelu Alladyn był nieporównywalnie wyższy od Royal Palace, mimo że oba hotele mają taką samą ilość gwiazdek. Razem z pozostałymi hotelami stanowi olbrzymi kompleks z piękną zielenią, uroczymi alejkami i olbrzymim basenem o fantazyjnych kształtach.
Popołudnia i wieczory – już chłodne – wypełniamy spacerami. Na plaży leżeć można najpóźniej do 16, potem wiatr robi się coraz ostrzejszy i temperatura spada coraz niżej. Spacerujemy więc po nowo wybudowanym deptaku w okolicy naszego hotelu, oglądając pobliskie hotele. Raz po raz mijamy Rosjan wracających z zakupów – niosą całe reklamówki pamiątek, owoców i … złota.
Przedostatniego dnia pobytu wybieramy się do centrum Hurgady, która bardziej niż cukierkowa okolica naszego hotelu przypomina pozostałą „prawdziwą” część Egiptu, coraz mocniej jednak komercjalizuje się i gubi prawdziwe oblicze arabskiego świata. Pojawia się tam coraz większa ilość ogromnych oświetlonych sklepów z pamiątkami, gdzie zakupy można zrobić bez konieczności targowania się. Co więcej, podobna zasada obowiązuje w niemal wszystkich mniejszych sklepikach i na straganach, które mijamy. Zdecydowanie mniejsza namolność tutejszych sprzedawców, z pewnością zweryfikowana przez tłumy turystów rokrocznie przyjeżdżających do Hurgady, którzy nie chcą dostosować się do zwyczajów w handlu w krajach arabskich. I mniejsza elastyczność. Przyzwyczajeni do tego, że każdą rzecz można kupić dużo taniej od pierwotnej ceny, te same negocjacje próbujemy uskuteczniać w Hurgadzie. Nic z tego. Jeśli cena maleje to bardzo nieznacznie. Chcemy kupić papirusa z podobizną Echnatona, chodzimy od straganu do straganu i nie udaje nam się dostać go za tyle, ile początkowo byliśmy w stanie za niego dać. W końcu kapitulujemy, bo Echnaton bardzo nam się podoba i decydujemy się na zakup. Oczywiście jak to w przypadku nieprawdziwych papirusów, jakość rysunków jest bardzo różna i aby wybrać naprawdę ładny, także trzeba zadać sobie trochę trudu. Zmęczeni spacerem po Sakkarze, późnym wieczorem wracamy do hotelu, by spędzić w nim ostatnią egipską noc.
W stronę domu
I tak dobiegł końca nasz dwutygodniowy wyjazd do Egiptu. Dla nas przykry był bardzo ostatni dzień. Okazało się że samolot mamy 2 godziny wcześniej niż zakładał pierwotny plan. Postanawiamy jednak pożegnać się jeszcze z Morzem Czerwonym i rano przed śniadaniem idziemy na ostatnią kąpiel. Jest 8 rano i plaża dopiero budzi się do życia. Oprócz nas nie ma tam prawie nikogo. Morze jak zwykle łagodne i błękitne.
Pakujemy ostatnie manatki i po śniadaniu ładujemy się do autokaru. Chwilę potem docieramy na lotnisko, na którym panuje totalny sajgon. Do kilku punktów odpraw ustawiły się kilometrowe kolejki. My mamy stanąć w 1 kolejce ale za chwilę pojawi się komunikat, że nasz lot ma jeszcze drugi numer okienka. Część osób z bagażami i całym swoim majdanem przepycha się w kierunku tego okienka. Za chwilę okazuje się że nie chodziło o to okienko, a o inne. No, można sobie wyobrazić, co tam się działo – upał i duchota, zamieszanie, brak kogokolwiek z naszego biura i ci biedni turyści poubierani już w długie spodnie – bo w Polsce zimno… Modlimy się, żeby tylko nasze bagaże nadali na właściwy lot…
Po odprawie jeszcze wizyta w strefie wolnocłowej, ostatnie pamiątki i … wskakujemy na pokład. Za cztery godziny powita nas zimna, ciemna i dżdżysta Warszawa… Ale to już temat na inną opowieść…