z Porlamar (samolotem) przez Maturin (busem) docieramy do Tukupity. teremy plaskie. mijane miejscowosci wygladaja raczej na biedne, a wlasciwie nieco zaniedbane (wg. naszego pojecia dbania o swoja posiadlosc). tutaj zatrzymujemy sie na jedna noc. hotel bardzo prosty i skromny, ale czysty. calosc dawalo wrazenie osrodka wypoczynkowe go. w minionych latach byc moze byl on bardzo ekskluzywny i moze dostepny tylko dla wybranych,. sam osrodek polozony nad rzeka Orinoco. jest tu nawet basen, aczkolwiek nie nadajacy sie do uzytku. brudno, plytki popekane. przy basenie pozostalosci po barze, a troszke dalej, przez most docieramy do wyspy uciech. palmy przy brzegu, barek w srodku, miejscie na tance i spozycie posikow. wszystko zaniedlane.
nastepnego dnia udajemy sie lodziamy z motorami wzdluz rzeki do campu. docieramy tam poznym wieczorem. w srodku dzungli, na brzegu rzeki bardzo ciekawy osrodek. usytowane na palach domki, polaczone mostkami. kazdy domek ma sypialnie z baaaaardzo wygodnymi i szerokimi lozkami, wc i przysznic. elektrycznosc dostepna tylko 3 godziny na dobe (wlasny agregat). poza tym mily sala jadalna a na koncu osrodka sala wypoczynkowa :-), hihihi. domki nie maja szyb w oknach tylko siatki co powoduje, ze jest caly czas swieze powietrze w srodku.
z lozka o godzinie 6 rano podziwiamy wschod slonca oraz spiewy ptakow. mamy rozwniez wizyte malpki kapucynki, ktora znalazla sobie dziurke w naszym dachu i koniecznie chciala nam powiedziec dzien dobry. camp nazywa sie Mis Palafitos. jutro wyruszamy ogladac cuda przyrody, oraz z wizyta u Warao Indian w ich naturalnym srodowisku. ci ludzie rzeczywiscie zycia ekologicznie. zamiast podlogi klepisko, scian nie ma, dach osadzony na palach. do spania maja hamaki, a do jedzenia to co zlowia lub upoluja lub zbiora w dzungli. gotuja posilki na prawdziwym ogniu. dzieki zajmuja sie robieniem naszyjnikow ia dorosli wyrabiaja rozne naczynia i koszyczki oraz hamaki. wszystko to z naturalnych materialow (to co daje dzungla, glownie z palm).
nastepnego dnia idziemy na przechadzke po dzungli. na nogach gumowce, poza tym dlugie spodnie, koszule w dlugimi rekawami oraz jak zapieciem wysoko pod szyje. komary sa wszedzie i wchodza gdzie sie da. jest na to bardzo dobry srodek, ktory kupuje sie w Wenezueli. wieksza czesc wyprawy poswiecamy na patrzenie pod nogi. podloze jest gliniaste, sliskie i pelno korzeni. udalo nam sie jednak zobaczyc skorpiona, drzewo placzace krwia, drzewo z kolcami (brrrrr) i pare innych okazow. po wyprawie maly posilek i wyplyw na paranie. to wszystko w sylwestrowy dzien. zlowilismy pare tych groznych rybek a wieczorkiem poplywalismy sobie w rzecze!! wieczorkiem przywitanie nowego roku. najpierw europejskiego (wczesniej o 6 godzin) a potem miejscowego.w sklad sylwestrowyeg posilku weszly zlowione przez nas piranie. nawet smaczne.
naprawde bylo nam zal opuscic to wspaniale miejsce wypelnione naturalna cisza (tylko plusk wody, ptaki, zwierzaki). ale zeby nie bylo tak bajkowo, to w dniu naszego wyjazdu przyjechala inna grupa turystow i zaklocila te blogosc swoimi wrzaskami.