Half way there: 3-dniowy stopover w Singapurze w drodze do Australii. Na lotnisku od ręki można było zakupić przejazd w dwie strony od razu (taniej) shuttle bus'em prosto do hotelu (mój był na końcu listy, więc troszkę pozwiedzałam). Trafiłam oczywiście na porę deszczową, ale to wcale nie powstrzymało mnie przez zwiedzeniem tego pięknego miasta. Ponadto, hotel poprawił moje (i tak dobre) wrażenie o tym wyjeździe. Jako studentka architektury, design wnętrz ukoił moje zapuchnięte w trakcie lotu oczy. Z tego co słyszałam od brata, który parę tygodni wcześniej miał okazję Singapur zobaczyć, jest to zupełnie inny świat. To jest dopiero jego Pępek. A przy okazji centrum szacunku, jakim ludzie darzą siebie nawzajem..Siebie, oraz pieniądz. Banknoty podawane są z namaszczeniem płasko na dłoni, lub dwóch z towarzyszącym ukłonem - w ciągu zaledwie 3 dni tak mi to weszło w nawyk, że przez pierwsze pare dni w Australii sama praktykowałam ten rytuał. Może to z chęci nie przegapienia absolutnie nieczego, lub z nadmiaru energii, znaczną część miasta tzn. zaledwie centrum, przemaszerowałam dzielnie na piechotę, wyznaczywszy odpowiednio wcześnie miejsca na kserowanej mapce z Lonely Planet. W pobliżu, i po drodze do kolejnego kamienia milowego, było China Town. Nie omieszkałam postawić tam swojej stopy, ale tuż na samym początku, dałam się złapać na prawdziwie chiński masaż - zdaje się, że mój nadzwyczaj "lekki" bagaż podręczny okazął się być odrobinę za ciężki dla moich pleców. Weszłam więc do pierwszego lepszego "salonu". Na dzień dobry kazano mi zdjąć klapki, następnie próbowałam podłamać moją angielszczyznę do poziomu chińszczyzny i wytłumaczyć co mnie boli. Później zostałam wymasowana i obdarowana lekarswami typu olejkiem żrąco-rozgrzewającym i plastrami nasączonymi jakimś również rozgrzewającym zielem które, nie powiem, pachniało przecudnie (chińsko) i z przyjemnością przyklejałam je sobie na plecy przez kolejne 2 dni. Dodatkowo dowiedziałam się że nie powinnam pić białego piwa i zimnej wody - rozumiem, że chodziło generalnie o unikanie zimnych napojów :) No dobra wyprawę do Little India odbyłam metrem. Gdy dotarłam do celu, była pora lunchu, idealne miejsce, prawda? Ale mam tę nieszczęśliwą cechę, która czasami ujawnia się i nie daje spokoju - brak zdecydowania. Znalazłam się w food court, w ktorym było zdecydowanie za dużo budek z jedzeniem. Musiałam zrobić 1,5 kółka żeby się zdecydować co zjem. Padło na budkę, której właścicielami byli filipińczycy, zamówiłam krewetki z ryżem i chyba miodowymi płatkami kukurydzianymi, cokowiek to było, smakowało niekiepsko (smak pamiętam do tej pory), i wiem ze nigdzie indziej nie będę miała okazji sprobować tego ponownie - więc wybór nie był zły. Chociaż..przysiadł się do mnie syn (ok 40-stki) kucharki, i podczas mojego spożywania, okoliczne stoliki, zapełnione tubylcami miały temat do rozmowy, jakobym była dziewczyną tego pana.. Cóż przynajmniej nie jadłam w samotności. Przez cały pobyt padało, ale był to najprzyjemniejszy deszzz..ULEWA w moim życiu. Było cieplutko i czysto, woda spływająca ulicą obmywała moje stopy. Jedyną, można powiedzieć, irytującą rzeczą było to, że wchodząc do centrum handlowego, czy gdziekolwiek, gdzie z góry nie lała się woda, tylko ja wyglądałam niczym zmokła kura i takie też spojrzenia mi rzucano*. Widocznie mieszkańcy opanowali, sztukę nienaruszania image'u przez coś tak banalnego jak pora deszczowa :) * A może dlatego, że tam naprawde ciężko zobaczyć "białego".